Samochody elektryczne

Nikiel. To może być nowe złoto

Entuzjaści elektrycznej motoryzacji argumentują, że historyczna zmiana napędu przyczyni się do uniezależnienia współczesnego świata od największych dostawców ropy naftowej. W rzeczywistości branża motoryzacyjna trafić może z deszczu pod rynnę. Poważnym problemem jest dostęp do metali wykorzystywanych w budowie samochodowych akumulatorów trakcyjnych - głównie niklu.

Już dziś metal ten nazywany jest przez ekspertów "nowym złotem". Oprócz motoryzacji wykorzystuje się go m.in. do produkcji stali nierdzewnej czy monet.

Boom na samochody elektryczne sprawił, że zapasy przetworzonego metalu kurczą się w zastraszającym tempie, a światowi potentaci mają coraz większe trudności z zaspokojeniem rosnącego popytu. Na problem zwrócił niedawno uwagę Elon Musk, który zaapelował do producentów o zwiększenie wydobycia tego surowca, kusząc gigantycznymi, długoterminowymi kontraktami na jego zakup.

Reklama

Chociaż w przypadku pojazdów mówi się dziś o bateriach litowo-jonowych, w rzeczywistości - z technicznego punktu widzenia - mamy raczej do czynienia z akumulatorami niklowo-grafitowymi. Udział litu w ich konstrukcji waha się z reguły w okolicach 2 proc. Dla porównania, w baterii Tesli model 3 znajdziemy około 30 kg niklu.

Wiele wskazuje na to, że skokowy wzrost popytu na nikiel dopiero się zaczyna. W ostatnim czasie liderzy tego rynku niechętnie inwestowali w rozwój, a niewielki popyt w dużej mierze pokrywany był z zapasów. Obecnie sytuacja szybko się zmienia, ale - zdaniem ekspertów - zwiększenie wydobycia, czyli rozwój nowych kopalni tego surowca, potrwa od 7 do 12 lat. Problem w tym, że biorąc pod uwagę obecne tempo rozwoju elektrycznej motoryzacji, pozyskanie niklu przez producentów może okazać się ogromnym wyzwaniem już za niespełna dwa lata.

Obecnie tona niklu wyceniana jest na Londyńskiej Giełdzie Metali (LME) na niespełna 15 tys. dolarów i jest o około 3 tys. dolarów tańsza niż w ubiegłym roku. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że rynek trudno nazwać stabilnym. Przykładowo - w 2007 roku - za tonę niklu zapłacić trzeba było aż 53 tys. dolarów. Skokowy wzrost notowań był właśnie wynikiem chwilowego wzrostu zapotrzebowania, który zbiegł się w czasie z groźbą strajku w kanadyjskiej kopalni pokrywającej około 4 proc. światowego popytu.

W ubiegłym roku całkowite wydobycie tego metalu wyniosło 2,7 mln ton. Liderem były kopalnie z Indonezji (800 tys. ton), Filipin (420 tys. ton), Nowej Kaledonii (220 tys. ton) oraz Australii i Kanady (po 180 tys. ton). Ważną rolę wśród światowych potentatów w produkcji odgrywa też Rosja.

Największym światowym odbiorcą niklu od lat pozostają Chiny, które w ubiegłym roku "skonsumowały" ponad połowę wydobycia. Dalej na liście są: Stany Zjednoczone (8,1 proc.), Japonia (7,5 proc.), Korea Południowa (4,1 proc.) i Niemcy (3,7 proc).

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama