Nowy haracz, doliczany do cen benzyny. Będzie drożej o 25 groszy?
Kwiecień 2016. "Polski rząd nie pracuje i nie pracował nad podniesieniem opłaty paliwowej. Mówię to jasno i wyraźnie. Wiem, że od wczoraj taka dyskusja jest. Ona została wywołana przez pewne opinie eksperckie, które pojawiły się w ramach dyskusji o możliwościach realizacji inwestycji drogowych (...) To są różnego rodzaju propozycje, które eksperci nam przedkładają. Jeszcze raz stwierdzam: nie ma prac nad podniesieniem opłaty paliwowej w polskim rządzie" - zapewnia w odpowiedzi na pytania dziennikarzy premier Beata Szydło.
Medialne doniesienia o podwyżce wspomnianego podatku zdementował stanowczo również Krzysztof Adamczyk, minister infrastruktury i budownictwa. W ten sposób odniósł się do wcześniejszych wypowiedzi swojego zastępcy, Jerzego Szmita, który mówił, że wzrost opłaty paliwowej o 10 groszy na litrze przyniósłby w ciągu 10 lat dodatkowe 20 mld zł na inwestycje drogowe.
I co? I znowu pani premier miała rację! Rzeczywiście jej rząd nie pracuje nad podniesieniem opłaty paliwowej. Nowy haracz, doliczany do cen benzyny i oleju napędowego, nosi nazwę "opłaty drogowej", a jego wprowadzenie przewiduje projekt ustawy zgłoszony przez grupę posłów PiS.
Wydaje się zatem, że klamka już zapadła - będziemy musieli głębiej sięgnąć do kieszeni na stacjach benzynowych. O ile głębiej?
Takie rozwiązanie ma określone konsekwencje. Po pierwsze, znacznie skraca ścieżkę legislacyjną - projekty poselskie nie muszą przechodzić żmudnych i czasochłonnych konsultacji międzyresortowych.
Po drugie, zdejmuje, przynajmniej formalnie, odpowiedzialność z najważniejszych osób w państwie, które jeszcze niedawno z pełnym przekonaniem przekonywały, że szybko rosnące wydatki budżetu da się pokryć bez podnoszenia podatków. Teraz mogą powiedzieć: to nie my, to inicjatywa parlamentarzystów, która z kolei jest odpowiedzią na oddolne apele samorządowców.
Kto chce, niech bierze podobne tłumaczenie za dobrą monetę, choć trudno sobie wyobrazić aż taką samodzielność posłów partii rządzącej. O pełnej koordynacji działań między rządem, a parlamentem świadczy choćby przyspieszenie posiedzenia Sejmu, na którym ma być rozpatrywany projekt podniesienia opłaty paliwowej (pardon: wprowadzenia opłaty drogowej); tak, aby nowe regulacje mogły wejść w życie już jesienią i jak najszybciej zasilić państwową kasę.
Wydaje się zatem, że klamka już zapadła - będziemy musieli głębiej sięgnąć do kieszeni na stacjach benzynowych. O ile głębiej? Według pomysłodawców nowej ustawy, wzrost cen detalicznych paliw ma być niższy od stawki opłaty drogowej, ustalonej na 20 groszy od litra. Niestety, nie wiadomo na czym oparte są te rachuby. Przeciwnie - paliwa prawdopodobnie zdrożeją o około 25 groszy, bowiem do wspomnianej opłaty należy doliczyć obciążający ją 23-proc. podatek VAT.
Czy prywatni kierowcy odczują skutki tej podwyżki? No cóż, to zależy. Przy założeniu, że statystyczny zmotoryzowany Polak przejeżdża rocznie 15 tys. km, samochodem, zużywającym średnio 8 litrów paliwa na każde 100 km, jego miesięczne wydatki na paliwo zwiększą się przeciętnie o 25 zł. Dla jednych to kwota bez znaczenia, dla innych - istotna.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na demagogię, obecną przy dyskusjach na temat nowego podatku, i to z obu stron sceny politycznej. Opozycja straszy, że podwyżka cen paliw odbije się na cenach wszystkich pozostałych towarów. Bez przesady. Na przykład udział transportu w cenie żywności szacuje się na 2-7 proc. Oznacza to, że wzrost jego kosztów (na które składa się przecież nie tylko paliwo, ale też serwis, amortyzacja pojazdów, płace kierowców itp.) o 1 proc. może spowodować, że jajka, mąka czy mięso podrożeją o 0,02 - 0,07 proc. Nie ma o czym mówić...
Z drugiej strony, szef sejmowej Komisji Infrastruktury, Bogdan Rzońca z PiS nie omieszkał wskazać na rzekome zasługi obecnego rządu, za którego czasów ceny paliwa "znacznie spadły i wynoszą obecnie ok. 4 zł (za litr)", podczas gdy "za rządów PO i PSL wynosiły blisko 6 zł (za litr)." Otóż ruchy cen na rynku paliw są wynikową światowych cen ropy naftowej, kursu złotego do obcych walut, zwłaszcza dolara, oraz z polityki fiskalnej państwa. A ta za poprzednich i obecnego rządu była dotychczas identyczna - udział podatków w cenie paliw płynnych sięga w Polsce 60 proc. Ktoś obliczył, że gdybyśmy nawet dostawali ropę za darmo, to i tak benzyna w dystrybutorze kosztowałaby co najmniej 3 zł za litr!
Dodatkowy narzut na ceny paliw ma przynieść rocznie około 4-5 mld zł. Połowa z tej kwoty zasili Krajowy Fundusz Drogowy, połowa - nowy Fundusz Dróg Samorządowych. W praktyce będzie to oznaczało wzrost nakładów państwa na lokalne drogi o 1,5 - 2 mld zł rocznie. Czy możemy się spodziewać, że takie pieniądze przyniosą radykalną poprawę ich stanu?
Przypomnijmy, że rządy PO - PSL realizowały Narodowy Program Przebudowy Dróg Lokalnych, w okresie od 2008 do 2015 r. przeznaczając ten cel łącznie ponad 6 mld zł (były plany jego kontynuacji również w latach 2016-25, z finansowaniem na poziomie 1 mld zł rocznie). Dzięki wspomnianym środkom udało się wyremontować kilka tysięcy kilometrów dróg, a i tak kierowcy wciąż na nie narzekają. Fundusz Dróg Samorządowych też zapewne nie będzie cudownym lekiem na dziury w jezdniach i brak chodników.