Straż Miejska, czyli obsługa pijaków priorytetem
Straż Miejska nie jest służbą lubianą przez społeczeństwo. Oczywiście należy pominąć opinię tych, którzy zostali słusznie ukarani za nieprawidłowe parkowanie swojego samochodu.
Tacy kierowcy zawsze będą wieszać psy na strażnikach, podobnie jak na policjantach. Jaka jest jednak skuteczność Straży Miejskich, jakie są rezultaty ich działań? Czy spełniają właściwie postawione przed nimi zadania?
Zawsze wyznawałem zasadę, że nie ma nic gorszego, niż działania pozorne. Powodują one wypaczenie nadrzędnego celu, a także utratę zaufania do danej służby. Budzą też natychmiastową niechęć społeczeństwa. Pojawiają się wówczas opinie, że podstawowym celem działania organów odpowiedzialnych za porządek jest nabijanie kasy budżetowi miasta i czepianie się drobiazgów przy jednoczesnym pomijaniu naprawdę istotnych wykroczeń.
Niestety, taki właśnie wizerunek Straży Miejskich istnieje w naszym kraju i z przykrością stwierdzić należy, że przynajmniej w jakimś stopniu one same na to zasłużyły.
Wysoki budynek mieszkalny w centrum miasta. Drogi dojazdowe do niego są całkowicie zastawione zaparkowanymi nieprawidłowo samochodami. Umieszczone na tej ulicy znaki "Zakaz zatrzymywania się" są nagminnie ignorowane przez kierowców. Jedne pojazdy stoją na chodniku, inne na trawnikach. Administracja budynku, jak się okazuje, jest bezsilna. Codziennie wzywa straż miejską, albowiem nawet śmieciarka ma kłopoty z dojazdem do tego domu. Straż miejska wezwania przyjmuje i nie przyjeżdża. A co by było, gdyby wybuchł pożar i musiały tu dojechać wozy strażackie? Nie ma na to szans, z pewnością nie przecisnęłyby się pomiędzy zaparkowanymi bezmyślnie pojazdami.
Telefonuję zatem pod numer 986, informuję, że cała droga dojazdowa pozostaje zablokowana. Zgłoszenie zostało przyjęte o godz. 09.45. Czekam cierpliwie, licząc, że za chwilę podjedzie radiowóz ze strażnikami i zrobią on na tej ulicy porządek. Okazuje się, że jestem bardzo naiwny.
O godz. 10.45 telefonuję ponownie.
- Jeszcze nie została przydzielona żadna załoga - wyjaśnia mi uprzejmie dyżurująca pani.
O godz. 11.45 telefonuję po raz trzeci. Słyszę tę samą odpowiedź.
O godz. 12.45 (po trzech godzinach) pytam:
- Proszę pani, jak długo będziemy jeszcze czekać? Droga dojazdowa do budynku jest zablokowana!
- Ja rozumiem, proszę pana, wpiszę ponaglenie, ale mamy dziś niestety bardzo dużo leżących i oni muszą być załatwiani w pierwszej kolejności.
"Leżący" to po prostu pijacy, którzy ucięli sobie drzemkę w miejscu publicznych, np. na przystanku czy na ławce. Mają oni priorytet, bo a nuż okażę się, że to nie pijak, ale człowiek, który zasłabł? Oczywiście w 99 przypadkach na 100 są to zalani osobnicy, których straż miejska musi odstawić do Izby Wytrzeźwień. Cała taka procedura zajmuje mnóstwo czasu, blokując skutecznie inne działania strażników.
O godz. 14.45 telefonuję po raz czwarty.
- Mija 5 godzin od mojego zgłoszenia, czy ja w ogóle mogę liczyć na to, że straż miejska pojawi się na tej ulicy?
- Wpisuję drugie ponaglenie - odpowiada tym razem dyżurujący mężczyzna.
- A kiedy mogę się realnie spodziewać, że ktoś od Państwa wreszcie przyjedzie?
- Nie wiem, proszę pana, mamy bardzo dużo zgłoszeń.
Wreszcie o godz. 16.58, czyli po upływie 7 godzin i 13 minut przyjeżdża załoga. Strażnicy fotografują nieprawidłowo zaparkowane pojazdy, tzn. te, które stoją w strefie objętej zakazami zatrzymywania się. Za wycieraczkami umieszczają wezwania.
Nie mogą spowodować odholowania samochodów blokujących dojazd do budynku, gdyż pod znakami B-36 ("Zakaz zatrzymywania się") nie ma tabliczki T-24, ostrzegającej o możliwości odholowania pojazdu na koszt właściciela.
- Przecież te samochody mogą tak stać do jutra! - zwracam uwagę strażnikom. - Co z tego, że mają za wycieraczką wezwanie? A jak tutaj będzie musiała dojechać straż pożarna?
- Nie ma tabliczki, to nie wolno nam odholować! - wyjaśnia funkcjonariusz.
No tak, nie ma tabliczki, ale powinien gdzieś być zdrowy rozsądek. Pojazd, który blokuje dojazd do budynku należałoby niezwłocznie odholować, bo przecież utrudnia on ruch i stwarza zagrożenie. Przecież art. 130 a Prawa o ruchu drogowym stanowi, że "pojazd jest usuwany z drogi na koszt właściciela w przypadku (...) pozostawienia pojazdu w takim miejscu, gdzie jest to zabronione i utrudnia ruch". Strażnicy wyjaśniają mi już nieoficjalnie, ze boją się podejmować radykalnych działań, gdyż potem wpływają skargi, a oni muszą się tłumaczyć przed przełożonymi.
- Jak jest tabliczka, to sprawa czysta! Wtedy mamy podstawy wezwać holownik.
A tak na marginesie, zastanawiam się, czy w ogóle jakaś załoga by tu przyjechała, gdybym nie wydzwaniał namolnie kilka razy i nie ponawiał wezwań?...
Wskazuję strażnikom jeszcze jeden samochód, stojący na chodniku tak blisko ogrodzenia, że trudno tu się przecisnąć nawet szczupłemu pieszemu, nie wspominając już o inwalidzie na wózku lub kobiecie prowadzącej dziecięcy wózek.
- A dlaczego ten pojazd nie ma wezwania za wycieraczką? - pytam.
- No bo on stoi przed znakiem zakazu.
- Zgadza się, ale przecież zgodnie z przepisami szerokość chodnika pozostawiona dla pieszych powinna wynosić co najmniej 1,5 metra, a tu nie ma nawet 30 centymetrów!
- Proszę pana, my nie mamy linijki, żeby to zmierzyć - odpowiada zniecierpliwiony strażnik.
- Chętnie pożyczę panu swoją. Zresztą przecież to widać na pierwszy rzut oka, że tu nie ma 1,5 metra.
- Nie, nie , my nie mamy czasu, żeby bawić się w takie historie.
No tak, "nie mamy czasu, żeby bawić się w takie historie". Ładnie powiedziane. Czy egzekwowanie przestrzegania prawa można nazwać zabawą? Przecież strażnicy miejscy za taką "zabawę" pobierają wynagrodzenie!
Ruchliwa ulica w centrum miasta. I tutaj podobna sytuacja. Samochody stoją zaparkowane nieprawidłowo na chodniku, dosunięte do budynków, piesi lawirują pomiędzy nimi. Dwa auta stoją bezceremonialnie na samym przejściu dla pieszych. Dwa inne na świeżo obsianym trawniku.
Dostrzegam przejeżdżający radiowóz straży miejskiej. Macham ręką. Funkcjonariusz uchyla szybę.
- Co się stało?
- Czy mogliby panowie zwrócić uwagę, jak są zaparkowane samochody w tej ulicy? Przecież całe przejście dla pieszych jest zastawione! Nowy trawnik już rozjeżdżony.
- To niech pan zadzwoni pod 986.
- Po co mam dzwonić, przecież panowie są tu na miejscu?
- My mamy inne zadania!
- A czy możecie wezwać w takim razie drugą załogę?
- Mówiłem panu, niech pan zadzwoni pod 986 - strażnik ucina rozmowę i radiowóz odjeżdża.
No pewnie, mają inne zadania! Co im będzie jakiś facet przeszkadzał. Nie podoba mu się parkowanie, to niech sobie dzwoni. A załoga przyjedzie po 8 godzinach albo wcale.
Przechodzę 100 metrów dalej i widzę tę samą załogę legitymującą staruszkę, która sprzedaje na ulicy tulipany. Tak, to bardzo groźne wykroczenie! Tu trzeba dojechać szybko i podjąć zdecydowaną spektakularną interwencję!
Kobiecina coś tłumaczy, strażnicy bezlitośnie wypisują mandat i każą jej wynosić się z ulicy. A jak tak patrzę i zastanawiam się, czy w tym kraju już naprawdę wszystko jest chore? Gdybym był strażnikiem miejskim, nigdy bym się nie ośmielił legitymować takiej staruszki. Może ta babina chciała sobie dorobić parę groszy do swojej skromnej, głodowej emerytury? Rzeczywiście, naraziła państwo na ogromne straty...
Czy ci dziarscy strażnicy mają coś takiego jak sumienie? Ta kobieta mogłaby być ich babcią. Poza byciem groźnym i praworządnym funkcjonariuszem trzeba być także człowiekiem.
W tym samym czasie, kiedy odbywa się interwencja w sprawie bardzo groźnego wykroczenia, tj. handlu kilkoma kwiatkami, obok przechodzi grupa pijanych osobników rzucających głośno wulgarnymi słowami. Strażnicy udają, że nie słyszą, są przecież zajęcia wykonywaniem innego ważnego zadania.
Duże osiedle mieszkaniowe i tzw. strefa ruchu. Tutaj pod znakiem B-36 jest tabliczka T-24. I co ja widzę? Straż miejska działa pełną parą, dwie lawety już wciągają samochody.
Tyle tylko, że zaparkowane tu pojazdy nikomu nie przeszkadzały. Miejsca jest pod dostatkiem, nawet wielki wóz strażacki mógłby przejechać. No, ale jest tabliczka, więc można działać i "robić wyniki". Nie ma to jak skuteczność.
Jaki młody chłopak wyjaśnia, że zatrzymał w tym miejscu swój samochód, bo nastąpił zanik zasilania w instalacji elektrycznej.
- Proszę pana, to jest duża furgonetka, przecież ja jej nie dam nawet rady przepchnąć - tłumaczy. - To nie ma moja wina! Co miałem zrobić? Poszedłem do warsztatu, tu obok, zapytać, czy mi pomogą naprawić...
- Prawo jest prawem, proszę pana! - odpowiada surowy strażnik miejski. - Nawet jak pan zepchnie pojazd, i tak musi pan zapłacić za przyjazd holownika, bo myśmy już go wezwali. A zresztą szkoda czasu na dyskusje.
Prawo jest prawem. Szkoda czasu na dyskusje. No tak, powinienem był powiedzieć to samo tym strażnikom, którzy nie mieli linijki.
Kolejna domena straży miejskich to bezpardonowa walka z osobami spożywającymi alkohol w miejscach publicznych. W praktyce wygląda to, tak, że siedzi sobie dwóch spokojnych, kulturalnych młodzieńców na ławce czy w parku i po prostu mają ochotę napić się piwa. Wówczas pojawiają się surowi strażnicy i karzą ich mandatami.
Tyle tylko, że to samo piwo można przecież wypić w jakiejś restauracyjce czy pubie i wtedy wszystko jest ok. Co więcej, można tam się nawet upić i potem wyjść w stanie nietrzeźwym na ulicę. Poruszanie się pieszego po ulicach w stanie nietrzeźwym nie jest przecież zakazane. Zakazane jest tylko picie "w miejscu publicznym".
Zastanawiam się też, co by było, gdybym do butelki po wodzie mineralnej nalał sobie wódki? Wtedy mogę pić na każdej ulicy w majestacie prawa i żaden strażnik mnie nie zaczepi. No bo stwarzam pozory. To jest właśnie ta polska fikcja, obłuda i zakłamanie.
Albo odwrotnie, gdybym do butelki od piwa nalał sobie herbaty? Wówczas niemały problem mieliby strażnicy, bo picie herbaty na ulicy nie jest zakazane. Nie jest także zabronione picie tegoż napoju w butelce po piwie.
No cóż, durne przepisy i durny sposób ich egzekwowania, bezkrytyczny i automatyczny. Kiedy jednak w parku czy na skwerze przesiaduje żulia rycząca na całe gardło, skacząca po ławkach, rzucająca butelkami, puszkami i petami gdzie popadnie, zaczepiająca przechodniów, to jakoś strażników miejskich nie widać...
Ja bynajmniej nie twierdzę, że straże miejskie są niepotrzebne, że należy je zlikwidować. Ktoś musi pilnować porządku na ulicach, egzekwować przestrzeganie zasad prawidłowego parkowania, walczyć z zaśmiecaniem, z chuligaństwem. Trudno tymi wszystkimi dodatkowymi zadaniami obciążyć policję, która i tak nie wyrabia się z nałożonymi na nią obowiązkami. Likwidacja straży miejskich spowodowałaby jeszcze większy chaos i ignorowanie przepisów przez kierowców. Uważam, że straże miejskie są potrzebne.
Nie jest też moim celem urządzanie nagonki na nie, operowanie prostymi schematami i pisanie pod publikę. Wiem, że w strażach miejskich pracują zarówno mądrzy, myślący ludzie, starający się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, pracujący z pełnym zaangażowaniem, jak i miernoty, którym zależy tylko na ciepłej posadce. Chory jest natomiast cały system.
Uważam, że komendanci straży miejskich powinni niezwłocznie podjąć kroki, by zmienić radykalnie wizerunek tych służb i sposób działania podległych funkcjonariuszy.
Straż miejska, która przyjeżdża na wezwanie po przeszło 7 godzinach, kompromituje się.
Straż miejska, która walczy z babciami handlującymi pietruszką czy kwiatkami, ośmiesza się.
Straż miejska, która nie reaguje na istotne wykroczenia, bo nie ma tabliczki pod znakiem lub linijki, albo boi się agresywnych wyrostków, jest niekompetentna.
Straż miejska, która podchodzi formalistycznie do wykroczeń i wymierza kary automatycznie, bez uwzględnienia okoliczności sprawy, jest niesprawiedliwa i szkodliwa.
Straż miejska, dla której najwyższym priorytetem są leżący pijacy, przez co zaniedbuje inne ważne obowiązki, nigdy nie zyska społecznego uznania.