Mandat za skręt pod Wawelem. Czytelniczka ma wątpliwość. A ty?

Bardzo wielu zmotoryzowanych Polaków dałoby się obić korbowodem w obronie tezy, że głównym, o ile nie jedynym celem działań służb powołanych do czuwania nad bezpieczeństwem ruchu drogowego, policyjnych akcji typu "Znicz" czy "Wakacje", ustawiania fotoradarów, zaostrzania przepisów i podwyższania kar za wykroczenia itp. jest szykanowanie kierowców, a przede wszystkim wyciąganie z ich kieszeni pieniędzy.

Jesteśmy dalecy od ulegania tego rodzaju stereotypom, aczkolwiek zdarzają się przypadki, które rzeczywiście dają co nieco do myślenia. Oto list, który otrzymaliśmy od jednej z naszych czytelniczek...

"Córka pracuje w otwartym do późna sklepie w centrum Krakowa. Pewnego razu zatelefonowała, że źle się czuje i poprosiła, by po nią przyjechać samochodem. Oczywiście spełniłam tę prośbę. Wracałyśmy ul. Straszewskiego. U jej wylotu, zamiast pojechać w prawo, w ulice Powiśle, Zwierzyniecką,  a następnie al. Krasińskiego, jak nakazuje ustawiony tam znak, skręciłam w lewo, w kierunku Wawelu. Nie ukrywam, że uczyniłam to pod wpływem impulsu, ale rozmyślnie, chcąc zaoszczędzić drogi, czasu i szybciej być z powrotem w domu. Niestety, miałam pecha, bo zostałam zatrzymana przez patrol policji, który czekał na takich jak ja w radiowozie ustawionym przy ul. Podzamcze. Za "nie zastosowanie się do znaku B-2" ukarano mnie mandatem w wysokości 50 zł i 5 punktami karnymi. Cóż, niewątpliwie złamałam przepisy, więc mandat przyjęłam, ale potem zaczęłam mieć jednak wątpliwości...

Reklama

Znak nakazujący skręt w prawo z ul. Straszewskiego został, jak się domyślam, ustawiony w celu uspokojenia ruchu w zabytkowej części miasta i w trosce o pieszych, których w okolicach Wawelu przewija się bardzo wielu. Jednak w ciągu dnia, a ja jechałam po godzinie 23, czyli prawie nocą. O tej porze we wspomnianym miejscu było zupełnie pusto. Bardzo mało aut, zero przechodniów, żadnych turystów. Zatem owszem, popełniłam wykroczenie, ale nie spowodowałam jakiegokolwiek, najmniejszego nawet zagrożenia. Czy w tej sytuacji nie można było poprzestać na pouczeniu i ustnym upomnieniu?

Córka mówi, że w ich sklepie co i raz ochrona przyłapuje złodziei, ale ponieważ wartość skradzionego towaru zazwyczaj nie przekracza kwoty 300-400 zł, więc z powodu niskiej społecznej szkodliwości czynu nie ponoszą oni z tego powodu praktycznie żadnych konsekwencji. Czy mój "czyn" był bardziej społecznie szkodliwy i dlatego zasłużyłam na mandat?

Mniejsza o pieniądze, ale 5 punktów karnych to poważna sprawa, tyle dostaje się za wyprzedzanie na skrzyżowaniu, wymuszenie pierwszeństwa przejazdu przy włączaniu się do ruchu  albo przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 31-40 km/godz. Jak się mają takie wykroczenia do mojego? Nawiasem mówiąc, nigdzie w taryfikatorze mandatów nie znalazłam takiego połączenia: za naruszenie zakazu wjazdu (znak B-2) 50 zł plus 5 pkt. Ale może niedokładnie szukałam...

Warto przy okazji dodać, że znak nakazu przy wylocie ul. Straszewskiego nie ma charakteru powszechnego, nie dotyczy m.in. osób, legitymujących się stosownymi  identyfikatorami. Stosując się do niego, musiałabym nadłożyć drogi, wjechać  na ruchliwe Aleje Trzech Wieszczów, dokonać zawsze ryzykownej nawrotki.  Spaliłabym więcej paliwa, mój samochód wyemitowałby więcej spalin, przyczyniając się do wzrostu zanieczyszczenia środowiska. Przecież to jakiś absurd!

I jeszcze jedno. Nie trafiłam na drogówkę. Policjanci, którzy mnie zatrzymali, byli zwykłymi funkcjonariuszami z komendy miejskiej. Czy naprawdę Kraków jest w nocy tak spokojnym miastem, że nie mieli nic lepszego do roboty niż czyhanie na kierowców w takim miejscu i o takiej porze? Odniosłam zresztą wrażenie, że nie bardzo znają procedury. Długo wypisywali mandat, za to nie sprawdzili mnie alkomatem (dla jasności -  byłam całkowicie trzeźwa).

Nie jestem piratem drogowym, nie pamiętam kiedy ostatni raz dostałam mandat i punkty. Doskonale wiem, że popełniłam wykroczenie,, ale niemniej całą tę historię uważam za absurdalną. Zaczynam wierzyć, że policja służy przede wszystkim do polowania na kierowców i ich portfele"

Tyle nasza czytelniczka. A co wy o tym sądzicie? Czy uważacie, że również w przypadku przepisów ruchu drogowego powinno obowiązywać pojęcie "niskiej szkodliwości społecznej czynu"? Czy faktycznie policja zbyt rzadko korzysta z instytucji pouczenia, pochopnie sięgając po bloczek z mandatami i taryfikator punktowy?    

PS. Jak widać na poniższym filmie, także w dzień mało kto przejmuje się zakazem jazdy w lewo.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy