W Polsce było kiedyś 6 znaków drogowych

Sto lat temu, kiedy Polska odzyskała niepodległość, wprowadzono pierwsze znaki drogowe. Było ich sześć. Dziś mamy ponad 400 znaków!

Oczywiście w ciągu tych stu lat motoryzacja dokonała epokowego kroku naprzód. Wtedy na drogach dominowały pojazdy konne, a samochody znajdowały się w zdecydowanej mniejszości. Dzisiaj auto ma prawie każdy. Pojawiają się już pierwsze samochodu  autonomiczne. Nasuwa się jednak pytanie, czy tak ogromna liczba znaków sprawia, że na drogach jest bezpieczniej? Czy nie doszliśmy już do jakiegoś absurdu w ich oznakowaniu? To jest tak, jak chce się uszczęśliwiać ludzi na siłę.

Tak dużo znaków drogowych jest zresztą nie tylko w Polsce. Ta tendencja objawia się na całym świecie, a zwłaszcza w Europie. Prześledźmy dzieje polskich znaków drogowych, które w przyszłym roku będą obchodzić setne urodziny. Aby taka retrospekcja była możliwa, specjalnie dla was odtworzyliśmy stare, historyczne już znaki, zachowując wiernie ich kształty, symbole, liternictwo, kolorystykę, a także oryginalne nazewnictwo.

Reklama

Pierwsze znaki w Polsce

Znaki, które pojawiły się po raz pierwszy na drogach Rzeczpospolitej, mają swój rodowód w znakach francuskich. To właśnie Francuzi i Niemcy jako pierwsi zaczęli tworzyć specjalne znaki, które miały ostrzegać kierowców przed niebezpieczeństwami na drodze. Na konferencji w Paryżu w 1926 r. oficjalnie zatwierdzono wzory obowiązujących znaków.

 We Francji było ich łącznie 14. W Polsce wprowadzono oficjalnie 6. Oto one:

Zwróćcie uwagę, że już wtedy bardzo dużą wagę przywiązywano do bezpieczeństwa na przejazdach kolejowych, mając świadomość czym grozi zderzenie samochodu z pociągiem.

W latach 30. zaczęto wprowadzać w naszym kraju kolejne znaki:

 Dotyczyły one przede wszystkim obowiązującego kierunku jazdy, zakazu wjazdu i postoju. Co ciekawe, stworzono znak informujący o przydrożnych punktach opatrunkowych. Wynikało to z dość dużej wypadkowości na drogach. Kierowcy dopiero uczyli się wspólnej egzystencji z woźnicami furmanek konnych i pieszymi. Dość często zdarzały się przypadki spłoszenia koni na widok warczącego wehikułu, a także przypadki wchodzenia pieszych wprost pod jadące samochody. Notabene, chociaż upłynęło tyle lat, dziś też nie brakuje takich zdarzeń...

Tuż przed II wojną światową, w 1938 r., na polskich drogach znowu przybyło znaków. Świadczy to, jak szybko rozwijała się wówczas motoryzacja. Znaki te wyrażały rozmaite zakazy, np. wjazdu określonego rodzaju pojazdu, a także przekraczania dopuszczalnych prędkości:

Być może ktoś zapyta, jak było możliwe kontrolowanie prędkości samochodów, skoro policjanci w tamtych czasach nawet nie marzyli o radarach. Otóż ocena odbywała się na oko. Dosłownie! Jeśli policjant stwierdził, że jakiś samochód jedzie o wiele za szybko, to po prostu zatrzymywał go i karał kierowcę. Nie było dyskusji! Inna rzecz, że przy ograniczeniach do 15 lub 20 km/h nietrudno było stwierdzić, że jakieś auto pędzi 50 albo 80 km/h.

Nie było wówczas ani jednego znaku, które określałby pierwszeństwo. Jest to o tyle dziwne, że w innych krajach, np. w Niemczech już w latach 30. obowiązywał trójkątny znak będący pierwowzorem dzisiejszego A-7 "ustąp pierwszeństwa". Co więcej, istniała jego odmiana z napisem "halt", co można traktować jako odpowiednik dzisiejszego znaku B-20 "stop". Z historycznych zapisów możemy się dowiedzieć, że w Polsce wówczas jako drogi z pierwszeństwem traktowano te, po których biegły tory tramwajowe.

Po II wojnie światowej

Wojna zahamowała oczywiście rozwój motoryzacji, a ponadto na polskich drogach wprowadzano wówczas oznakowania niemieckie. Niektóre z nich zresztą pozostały i w prawie niezmienionej postaci funkcjonują do dziś. Mam na myśli tzw. krzyże św. Andrzeja i słupki wskaźnikowe przed przejazdami kolejowymi.

Po zakończeniu wojny bardzo szybko przystąpiono do porządkowania oznakowań polskich dróg. Było to tym trudniejsze, że większość z nich uległa podczas działań wojennych ogromnym zniszczeniom a te, które istniały przed wojną, często były po prostu nieutwardzonymi klepiskami.

Ciekawostką jest, że już w 1946 r. wydano pierwszy podręcznik dla kierowców, który nosił tytuł: "Egzamin kierowcy pojazdów mechanicznych". Książka ta zawierała m.in. wzory obowiązujących znaków drogowych z objaśnieniami.

W tym okresie w Polsce funkcjonowały wciąż przedwojenne znaki drogowe, ale jednocześnie wprowadzono szereg nowych. Na szczególną uwagę zasługuje uporządkowanie kwestii pierwszeństwa przejazdu, czego dokonano modyfikując poniemieckie znaki i wprowadzając dwa polskie: "droga podporządkowana" i "droga główna":

Ponadto pojawił się zakaz wyprzedzania, zakaz używania sygnałów dźwiękowych oraz oznakowanie tzw. ulicy jednokierunkowej. Zwraca uwagę fakt, że w ogóle nie była uporządkowana kwestia znaków poziomych i sygnałów świetlnych.

Na początku lat 50. zadbano także o drogowskazy. Nie muszę chyba wyjaśniać, że w tamtych latach nikomu nie śniło się nawet o nawigacji w telefonie, a zatem wskazanie kierunku jazdy było bardzo ważne:

Wszystkie drogowskazy miały wówczas żółte tło. To samo dotyczyło tablic miejscowości. Łatwo zauważyć, że nie istniało wtedy pojęcie "obszaru zabudowanego". Jeśli już przepisy dokonywały różnicowania wymaganych zachowań kierowcy, to stosowano określenia: "w mieście" i "poza miastem".

W tych latach pojawiły się też znaki (traktowane jako nieformalne), które wyznaczały przystanki pojazdów komunikacji publicznej. Te okrągłe tabliczki z literą "A" (przystanek autobusowy) lub "T" (przystanek tramwajowy) funkcjonowały w naszym kraju przez kilka dziesięcioleci. Na terenach pozamiejskich na przystankach widniały z kolei tabliczki z symbolem kierownicy i napisem "PKS". Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że skrót ten oznaczał monopolistyczne przedsiębiorstwo Państwowa Komunikacja Samochodowa. Zajmowało się ono obsługą zarówno transportu osób, jak i towarów w całym kraju, dysponując tysiącami autobusów i ciężarówek.

Inna ciekawostka to tabliczka z literami "CPN". Ten skrót (Centrala Produktów Naftowych) służył do określania stacji benzynowych. Nie było wówczas, rzecz jasna, żadnych Shelli, Orlenów itp. Kierowcy zaś mówili: "jadę na CPN", co oznaczało: jadę zatankować samochód. Przez krótki czas istniały też dwa znaki informacyjne: "droga bez przejazdu - ślepa" oraz "szpital" z wielką literą "H". Ten ostatni miał zapewne rodowód anglojęzyczny (od słowa: hospital). Oba te znaki szybko wycofano, zastępując je symbolami zbliżonymi do dzisiejszych.

Wielkie zmiany po 1956 r

Jak wiadomo tym, którzy choć trochę znają historię, rok 1956 kojarzony jest w Polsce z tzw. odwilżą polityczną i zniesieniem rygorów okresu stalinizmu. Nie wiadomo, czy polityka miała także wpływ na znaki drogowe, ale bezspornym jest fakt, że właśnie w tym roku dokonano daleko idących zmian w tej sferze.

Wprowadzane wówczas znaki stanowią bardzo bliski pierwowzór dzisiejszych, chociaż oczywiście było ich o wiele mniej. Pojawiło się sporo nowych znaków ostrzegawczych, które tak jak współczesne miały trójkątny kształt, żółte tło, czerwoną obwódkę i czarne symbole. Znaki te dotyczyły niebezpiecznych zakrętów, przejść dla pieszych, dzieci na drodze, robót drogowych itp.

Różnica polegała zasadniczo na szerokości tej czerwonej obwódki - tamte znaki miały o wiele grubszą obwódkę niż obecne:

Jeśli chcecie się zabawić w zgadywankę "popatrz uważnie i znajdź 10 szczegółów", to zachęcam do porównania tych znaków z ich dzisiejszymi odpowiednikami:

Oczywiście różnic można znaleźć więcej: inny jest symbol robotnika drogowego, pieszego, dzieci itd. Trzeba przyznać, że współczesne znaki mają o wiele lepszą czytelność niż ich pierwowzory.

W 1956 r. pojawiły się też kolejne nowe znaki zakazu, a wśród nich najbardziej chyba charakterystyczny znak "stop":

Co ciekawe, ten znak "stop" obowiązywał w Polsce bardzo długo, bo aż do 1983 r. Inną ciekawostką jest ówczesny znak "zakaz zatrzymywania się". Był to taki sam znak jak "zakaz postoju", tyle że pod nim umieszczano czerwoną tabliczkę z napisem "zakaz zatrzymywania się".

Lata sześćdziesiąte - początek ekspansji

W latach 60. następowały modyfikacje istniejących znaków, co służyło dostosowaniu ich do ówczesnych realiów. Na przykład zmieniono symbole samochodu ciężarowego i osobowego:

Nic dziwnego, bo archaiczne obrazki na starych znakach zupełnie nie pasowały do rzeczywistości. Zmieniono całkowicie kolorystykę znaku "droga z pierwszeństwem". Na ograniczeniach prędkości usunięto litery "km" dzięki czemu można było wydatnie powiększyć same liczby. Miało to swoje uzasadnienie, bo samochody rozwijały już wtedy o wiele  większe prędkości, a i dróg asfaltowych przybywało.

Od lat 60. datuje się epoka masowych narodzin wciąż nowych znaków. Od tamtej pory do dnia dzisiejszego różni specjaliści, zresztą nie tylko w Polsce, głowią się, jaki znak by tu jeszcze dodać, przed czym ostrzec, co nakazać, czego zabronić...

Oczywiście ma to pewne uzasadnienie w bardzo dynamicznym rozwoju motoryzacji. Tyle tylko, że ten znakowy boom prowadzi w prostej linii do absurdu. To jest tak, jak z pacjentem, któremu różni lekarze wciąż dodają nowe leki. Rzecz jasna wszystko dla jego zdrowia. Każdy lekarz ma najlepsze intencje. W końcu jednak ten pacjent po prostu ulegnie zatruciu.

Popatrzcie na kolejny rysunek:

Ta plansza to tylko znaki zakazu. Jest ich 65! Aż roi się w oczach.

Współczesne drogi są dosłownie upstrzone znakami. Niekiedy na krótkim odcinku można ich spotkać nawet kilkanaście. Tak nie jest na kolei. Maszynista pociągu musi znać ok. 30 znaków. Tak nie jest w żegludze morskiej. Znaków nawigacyjnych można doliczyć się ok. 50. Motoryzacja bije więc rekordy. Pomyślcie - ponad 400 znaków! Z kierowców robi się w ten sposób - przepraszam -  bezmyślnych baranów, którym wszystko trzeba pokazać palcem, którzy sami w ogóle nie myślą, nie mają żadnego instynktu samozachowawczego. Istotnie, tacy się zdarzają, ale przecież nie wszyscy zaliczamy się do tej kategorii.

Na kursie na prawo jazdy, gdyby wykładowca chciał omówić każdy z nich i poświęcił mu tylko 2 minuty, to przez ponad  18 godzin lekcyjnych mówiłby tylko o tym.

Nadmierna ilość znaków powoduje, że ulegają one deprecjacji. Po prostu kierowcy przestają zwracać na nie uwagę. Gdyby znaki były umieszczane tylko  w tych miejscach, w których występuję bardzo poważne zagrożenie, wówczas każdy kierowca we własnym interesie zwracałby na nie baczną uwagę. A tak, kiedy widzimy zatrzęsienie znaków, często trudno nam wyłowić te naprawdę ważne.

Życzę wam na Święta

Zazwyczaj jadę równo po kierowcach, wytykając wam błędy, brak wiedzy i myślenia, nieudacznictwo, egoizm,  nieżyczliwe zachowania wobec innych. Oczywiście niesamowicie wkurza to wielu czytelników, zapewne zgodnie z prawidłem: uderz w stół, a nożyce się odezwą. Prawda zawsze w oczy kole.

W wielu komentarzach często spotykam się zresztą z jaskrawymi dowodami, że polscy kierowcy są niedouczeni, mylą pojęcia, błędnie interpretują przepisy, a niektórzy nawet nie rozumieją tego, co czytają. To zresztą coraz powszechniejsze zjawisko i trudno się temu dziwić, skoro jedyną lekturą dla wielu młodych ludzi są portale społecznościowe i sms-y. Prawidłowością jest też "merytoryczna kulturalna dyskusja" w wydaniu takich osób. Polega ona na inwektywach kierowanych do każdego, kto myśli inaczej. Oto siła argumentu: ty taki owaki...  No cóż, co czwarty uczeń podobno nie zdaje matury, co trzeci Polak nie czyta żadnej książki.

Istnieje jednak i druga strona medalu. Zauważam, że mniej jest jednak na naszych drogach różnych oszołomów, szybkich i wściekłych, nawiedzonych, prostaków. Może po prostu wybili się wzajemnie? Ja mam jednak nadzieję, że ruch drogowy w Polsce nieco się ucywilizował. Myślę, że wielu z was już przekonało się, że nic nie daje miotanie się z pasa na pas, siedzenie komuś na zderzaku, że to żadna hańba zrezygnować z pierwszeństwa i kogoś przepuścić, bo za chwilę sami będziemy korzystać z podobnej uprzejmości. A może niektórzy już rozbili swoje wypasione fury i dowiedzieli się, że jednak nie są tacy wspaniali?

Życzę Wam (i sobie) na Święta i w Nowym 2018 Roku po prostu tego, aby wśród nas było jak najmniej tych inteligentnych inaczej. Tych różnych szeryfów, cwaniaczków, prostaczków itd.  Obyśmy jak najrzadziej spotykali takich osobników na drogach. I jeszcze jedno: pamiętajcie, że karma wraca. Za każdy niebezpieczny wybryk na drodze przyjdzie wam kiedyś zapłacić. Za każdy dobry uczynek dostaniecie nagrodę. Amen!

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy