Polska motoryzacja pobiła rekord czyli noworoczne refleksje
Motoryzacja w naszym kraju niestety zawsze pozostawała w tyle za motoryzacją w krajach zachodnich i USA. Złożyły się na to różne przyczyny, a między innymi to, że Polska na 123 lata straciła niepodległość, podzielona przez trzech zaborców.
Podczas gdy w amerykańskim mieście Cleveland w 1914 roku uruchomiono pierwszą automatyczną sygnalizację świetlną na skrzyżowaniu, w Polsce wówczas nikomu nie śniło się nawet o tym. Samochody stanowiły rzadkość i osobliwość, na szosach dominowały pojazdy konne i rowery. Jeszcze gorzej było z siecią dróg i autostrad. Już w latach 70. ubiegłego wieku w Niemczech, Francji czy Anglii autostrady liczyły dziesiątki tysięcy kilometrów. A u nas było zaledwie 500 kilometrów takich dróg. Czy można się zatem dziwić, że do dziś wielu Polaków nie umie jeździć po autostradach?
W jednej natomiast dziedzinie pobiliśmy bezapelacyjny rekord - nasze przepisy ruchu drogowego są chyba najbardziej rozbudowane i skomplikowane na świecie.
W Polsce był ruch lewostronny
Mało kto zapewne wie, że w Polsce, a ściślej w dawnych granicach zaboru austriackiego obowiązywał ruch lewostronny. Była to pozostałość jeszcze z czasów napoleońskich. W zaborze pruskim i rosyjskim obowiązywał ruch prawostronny, natomiast w austriackim funkcjonował ruch lewostronny. Obowiązywał on jeszcze po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Dopiero pierwszy polski kodeks drogowy z 1921 r. uporządkował to, ustanawiając na terenie całego kraju ruch prawostronny. Wdrażanie tej zmiany trwało do 30 września 1922 r., kiedy to nowe regulacje weszły w życie w Krakowie.
Przez wiele lat ruch lewostronny uważany był za korzystniejszy dla woźniców pojazdów konnych, albowiem wygodniej było trzymać lejce w lewej ręce, a... broń w prawej.
Pierwszy kodeks drogowy
Tym pierwszym kodeksem w Polsce była ustawa z 7 października 1921 r. "O przepisach porządkowych na drogach publicznych". Ustawa ta miała zaledwie 27 artykułów. Obecna ustawa Prawo o ruchu drogowym liczy sobie 160 artykułów, a do tego mamy jeszcze ustawę o kierujących pojazdami, rozporządzenie o znakach, o warunkach technicznych pojazdów itd.
Co ciekawe, dopiero w 1928 r. wprowadzono zakaz kierowania pojazdem w stanie nietrzeźwym.
Początkowo w Polsce obowiązywało ograniczenie prędkości do 25 km/h na obszarach zabudowanych dla samochodów osobowych i 15 km/h dla ciężarówek.
W 1933 roku wydano rozporządzenie, w którym dopuszczalne prędkości podwyższono. Dla pojazdów na obręczach metalowych wynosiła ona 10 km/h, ale dla pojazdów na tzw. pneumatykach czyli oponach wypełnionych powietrzem - 60 km/h.
Interesujące były wymogi stawiane kierowcom, między innymi odnośnie używania sygnału dźwiękowego:
Trąbić należało przed skrzyżowaniami, przed rozpoczęciem wyprzedzania, a także przed zatrzymaniem samochodu, skręceniem, cofnięciem. Mało tego, należało dawać także sygnał ręką podczas zatrzymywania się, skręcania i cofania. Kierunkowskazy i światła hamowania nie występowały jeszcze obowiązkowo w samochodach - dopiero pojawiały się w świecie motoryzacji.
"Prawko" niełatwo było zdobyć
Kandydat na kierowcę musiał między innymi umieć biegle czytać i pisać po polsku... Obecnie bynajmniej nie stawia się takiego wymogu, poza tym polski kierowca może mieć nawet prawo jazdy uzyskane na Ukrainie i polskie władze z chęcią je zalegalizują.
Ponadto wymagano, by kandydat na kierowcę odbył sześciomiesięczną praktykę w warsztatach samochodowych jako "wyzwolony czeladnik". Z tego obowiązku byli jednak zwolnieni absolwenci "szkół szoferskich" i osoby mające wykształcenie techniczne, a także właściciele samochodów i niezawodowi sportowcy.
Na egzaminie należało wykazać się nie tylko umiejętnością kierowania samochodem, ale także dokładną znajomością przepisów, znajomością budowy pojazdu i umiejętnością obchodzenia się benzyną oraz "materjałami spalinowemi".
Egzamin był ustny i zdawało się go przed komisją.
W razie niepomyślnego wyniku egzaminu kandydat na kierowcę miał prawo zdawać egzamin jeszcze dwukrotnie, przy czym mógł być zwolniony od zdawania egzaminu z tej części, w której wykazał dostateczne wiadomości przy poprzednim egzaminie. Termin ponownego egzaminu nie mógł być wyznaczany wcześniej niż po upływie 30 dni od pierwszego i 60 dni od drugiego egzaminu.
Jeśli ktoś trzykrotnie nie zdał egzaminu, klamka zapadała i uznawano, że taka osoba nie może kierować samochodem. Gdyby dziś stosowano takie kryteria, niewiele osób uzyskałoby prawo jazdy...
Prawo jazdy tylko na Forda
Ciekawostką jest to, że w międzywojennej Polsce można było uzyskać, poza zwykłym pozwoleniem (czyli ówczesnym prawem jazdy) specjalne pozwolenie na kierowanie tylko na określonym samochodem.
Dotyczyło to konkretnie Forda T. Dlaczego? Bo technika prowadzenia tego auta była zupełnie odmienna, niż w innych pojazdach i uznawana za o wiele łatwiejszą. Samochód ten miał trzy pedały, podobnie jak współczesne auta, ale ich przeznaczenie było zupełnie inne. Lewy służył do zmiany biegów, środkowy do cofania, a prawy do hamowania. Dźwignia gazu znajdowała się natomiast tuż przy kierownicy. Zaletą tego sytemu było to, że którykolwiek pedał nacisnął kierowca, auta zaczynało hamować.
Popatrzcie, jak jeździło się takim samochodem:
***
Samochód 20-lecia na 20-lecie Interii!
Zapraszamy do udziału w 5. edycji plebiscytu MotoAs. Wyjątkowej, bo związanej z 20-leciem Interii. Z tej okazji przedstawiamy 20 modeli samochodów, które budzą emocje, zachwycają swoim wyglądem oraz osiągami. Imponujący rozwój technologii nierzadko wprawia w zdumienie, a legendarne modele wzbudzają sentyment. Bądź z nami! Oddaj głos i zdecyduj, który model jest prawdziwym MotoAsem!
Nie mandat, ale areszt
W okresie międzywojennym nie cackano się ze sprawcami poważnych wykroczeń drogowych. Kierowców, którzy przekroczyli dopuszczalną prędkość, karano nie mandatami, ale kilkudniowym aresztem.
Dodatkową dolegliwością było to, że imię i nazwisko sprawcy takiego czynu, a nawet jego adres zamieszkania podawano do publicznej wiadomości. Na przykład w jednej z ówczesnych gazet czytamy:
"W wyniku inspekcji zatrzymano 10 kierowców (...) ukarani zostali: kierowca taksówki Smater Jan (Sypniewska 4) dwudniowym aresztem za szybkość 50 km./godz., kierowca taksówki Sulc Moszek (Gęsia 36) trzydniowym aresztem za szybkość 65 km./godz., kierowca autobusu powiatowego Wesołowski Władysław (Krowia 1) trzydniowym aresztem za 60 km./godz., Fryszman Jerzy (Jerozolimska 41), prowadzący wóz prywatny dwudniowym aresztem za 50 km./godz."
Dzisiaj oczywiście publikowanie nazwisk i adresów zamieszkania sprawców drogowych wykroczeń żadnemu redaktorowi nawet nie przyjdzie do głowy, bo obowiązuje RODO. Nawet jeśli sprawcą wypadku jest ktoś powszechnie znany, to publikuje się tylko jego inicjały (chociaż i tak wszyscy wiedzą, o kogo chodzi).
W tamtych czasach nie było oczywiście radarów czy fotoradarów. Jak wykrywano przekroczenia prędkości? Otóż po prostu samochód inspekcyjny jechał za delikwentem - ówczesnym drogowym piratem i z prędkościomierza własnego pojazdu ustalano szybkość tamtego auta. Dokładnie tak jak teraz działa policja w nieoznakowanych radiowozach z wideorejestratorami. Tylko wtedy nikt nie udawał, że zmierzona prędkość pojazdu inspekcyjnego, jest dokładną prędkością pojazdu ściganego, ani nie wystawiał homologacji dla tego typu pomiarów na oko.
Wymogi techniczne takie same jak obecnie?
Ówczesne przepisy dotyczące pojazdów nakazywały, aby samochód, który osiągał prędkość wyższą niż 20 km/h, musiał być wyposażony w co najmniej jeden reflektor mogący oświetlić drogę na przestrzeni minimum 100 m przed pojazdem. Był to odpowiednik dzisiejszych świateł drogowych. Te reflektory zwano wówczas najaśnicami. Oprócz tego z przodu samochód musiał mieć dwie latarnie, stanowiące z kolei odpowiednik dzisiejszych świateł pozycyjnych. Podczas wymijania należało wyłączyć najaśnice, a pozostawić zapalone tylko latarnie.
Zwróćmy uwagę, że dzisiejsze warunki techniczne pojazdów również określają dokładnie taki sam minimalny zasięg świateł drogowych - 100 metrów. To chyba trochę wstyd, że po upływie prawie 100 lat światłom drogowym stawia się identyczne wymogi, a przecież współczesne pojazdy jeżdżą z o wiele większymi prędkościami niż wtedy.
Z tyłu samochód musiał mieć tylko jedną czerwoną lampę, umieszczoną po lewej stronie. Ponadto wymagane było oświetlenie tylnej tablicy rejestracyjnej.
Co ciekawe, lusterko wsteczne było obowiązkowe tylko w samochodach o masie powyżej 3500 kg.
Wtedy było 6 znaków drogowych, dziś 400
Tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości istniało zaledwie 6 znaków drogowych, przy czym ostrzegały one tylko o najbardziej niebezpiecznych miejscach na drodze. Co ciekawe, żaden z nich nie określał pierwszeństwa.
Tuż przed II wojną światową znaków przybyło, ale ich liczba nie napawała jeszcze nikogo trwogą:
Po wojnie, w odbudowującym się kraju wprowadzano sukcesywnie kolejne znaki, dostosowując je do postępu motoryzacji, ale jeszcze w latach 50. i 60 ubiegłego wieku ich liczba pozostawała w granicach rozsądku:
Dopiero lata 80. i następne zapoczątkowały znakowy boom:
Dziś mamy ich ponad 400, ale na palcach jednej ręki można policzyć kierowców, którzy te wszystkie znaki znają i rozumieją. Na drogach spotykamy niekiedy takie zatrzęsienie różnych znaków, że trudno z nich wyłowić te naprawdę istotne i ważne. To sprawia, że kierowcy przestają patrzeć uważnie na znaki. Paradoksalnie osiągnięto więc rezultat odwrotny od zamierzonego. Znaki nie poprawiają bezpieczeństwa na drogach w takim zakresie, jak powinny, bo kierowcy ich nie zauważają.
Przepisy szybko rozrastały się
Wydane w 1937 r. Rozporządzenie Ministrów Komunikacji, Spraw Wewnętrznych i Spraw Wojskowych zawierało już 84 paragrafy dotyczące ruchu drogowego, a więc dwukrotnie więcej. Rozwój motoryzacyjnej biurokracji nie nastąpił więc wcale ostatnimi czasy, ale ma już długą tradycję.
Można zrozumieć, że w ruchu drogowym pojawiały się nowe zagadnienia, nowe problemy, które wcześniej nie występowały. Twórcy kodeksu drogowego starali się ubrać te wszystkie zagadnienia w ramy przepisów prawa. Obecnie mamy kilkaset artykułów i paragrafów dotyczących ruchu drogowego.
Intencje były zapewne dobre, ale suma summarum osiągnięto niespodziewany rezultat. Kiedyś przepisy dotyczące pierwszeństwa, wyprzedzania, omijania i innych manewrów były proste i zawierały się w kilkunastu przepisach prawnych. Obecnie stworzono coś, co przypomina przynajmniej instrukcję dla maszynisty pociągu albo pilota samolotu. Zapomniano, że samochód nie jest obecnie dobrem tylko dla wybranych, ale przedmiotem codziennego użytku niemal dla wszystkich ludzi. Trudno zatem wymagać, by przeciętny kierowca opanował taki materiał, zwłaszcza że na kursie na prawo jazdy przewidziano na to zaledwie 30 godzin.
Nadmierna rozbudowa i skomplikowanie aktów prawnych spowodowały, że kierowcy ich po prostu nie znają. Brakuje też jakiejkolwiek działalności edukacyjnej, coraz to nowsze przepisy wprowadzane są bez zapewnienia odpowiedniej akcji wyjaśniającej lub przypominającej. Nawet jeśli pisze się o tym i mówi w mediach, to tylko okazjonalnie, przez chwilę, a potem zapada cisza.
Ten ogrom przepisów tworzy właśnie rzeszę niedouczonych kierowców, którzy mają tylko mgliste pojęcie o obowiązującym prawie. Co ciekawe, są one tak skomplikowane, że obecnie nikt z urzędników nie czuje się na siłach, aby je uprościć i uczynić o wiele bardziej przejrzystymi. I tak oto radosna twórczość decydentów spowodowała efekt odwrotny od zamierzonego.
Przepisy kodeksu drogowego przestały być czynnikiem wpływającym na bezpieczeństwo na drogach. Stały się natomiast pożywką do tworzenia różnych domorosłych, błędnych teorii nie mających nic wspólnego z rzeczywistością. Stworzono swoistą paranoję, polegającą na zakłamaniu. Zakłada się oficjalnie, że kierowca musi na wyrywki znać przepisy, a wszyscy wiedzą, jak jest naprawdę.
Były wypadki, były korki
Mimo stosunkowo niewielkiej liczby samochodów już 100 lat temu zdarzały się wypadki drogowe. Ich przyczyną była głównie brawura kierowców zachwyconym nieosiągalnymi dotąd prędkościami, a także nieprzyzwyczajenie społeczeństwa do obecności samochodów na drogach. Konie ciągnące bardzo liczne jeszcze furmanki i dorożki płoszyły się, a piesi pakowali się wprost pod koła aut. Tak i jak dziś...
Zdarzały się też korki na miejskich ulicach. Przyczyną tego była najczęściej niefrasobliwość, bezmyślność i beztroska kierowców, którzy parkowali swoje wehikuły gdzie popadnie, wpychali się na siłę na skrzyżowania. Zupełnie tak samo, jak dziś...
Te historyczne analogie są zadziwiające! Popatrzcie na ruch drogowy z tamtych lat:
Motoryzacja dokonała szalonego postępu. A kierowcy?
Samochody z tamtych lat oczywiście nie mogą równać się z dzisiejszymi. Obecnie elektronika i zaawansowane technologie opanowały motoryzację. To jest dosłownie kosmiczny skok! Gorzej z przepisami prawa. Doszły one do granic absurdu, stały się czarną magią dla przeciętnego kierowcy.
Ponadto 100 lat temu kierowcy popełniający groźne wykroczenia doskonale wiedzieli, jakie kary mogą ich spotkać. Były one bardzo surowe. Obecnie system prawny jest tak zagmatwany, a kryteria karania drogowych piratów tak niejasne, że przepisy wcale nie zniechęcają do niebezpiecznej, pirackiej jazdy. Wielu cwaniaczków śmieje się z grożących im sankcji, wielu nie boi się utraty prawa jazdy albo już je utracili i jeżdżą nadal. Są tacy, którzy nigdy go nawet nie mieli. Państwowa machina pozostaje wobec tych zjawisk bezradna - straciła panowanie nad motoryzacją, przestała za nią nadążać. Choćby ostatni przykład - hulajnogi. Już dwa lata temu deklarowano, że lada chwila pojawią się odpowiednie regulacje prawne dotyczące tych pojazdów. I co? Nadal ich nie ma.
Jeszcze gorzej jest z systemem szkolenia i egzaminowania kierowców. Tu również założenia minęły się z rzeczywistością. Od lat 90. ubiegłego wieku zaczęto majstrować przy systemie szkolenia, "udoskonalać go" i w rezultacie osiągnięto jakąś paranoję. Ludzi nie uczy się naprawdę bezpiecznej jazdy, lecz różnych teorii, a egzamin polega na jeżdżeniu wokół WORD-u i wkuwaniu na pamięć odpowiedzi na testowe pytania.
Kiedyś były programy motoryzacyjne w telewizji i w radiu, porady, jak jeździć bezpiecznie. Prowadzono przynajmniej taką edukację. Dziś ta tematyka stała się marginalna. Bardzo niewiele robi się w zakresie edukacji motoryzacyjnej dzieci i młodzieży. Wychowanie komunikacyjne w szkołach jest często fikcją. Traktuje się je marginalnie. Brakuje nauczycieli przygotowanych do prowadzenia takich zajęć. Brakuje nowoczesnych pomocy dydaktycznych.
Czy można się zatem dziwić, że polscy kierowcy są tacy, jacy są? Niedouczeni, niepotrafiący postępować właściwie w sytuacjach zagrożenia, nierozumiejący tych zagrożeń, lekceważący podstawowe zasady bezpieczeństwa. W dodatku często bezmyślni, złośliwi, pozbawieni wyobraźni, egoistyczni. Czy można się dziwić, że są tacy, którzy potrafią zawracać na autostradzie, jechać nią pod prąd? Którzy nie zauważają nawet, że zbliżają się do przejścia dla pieszych i zgarniają przechodnia na maskę samochodu bez hamowania? Tutaj w ciągu 100 lat zmieniło się niewiele. Albo inaczej, wiele zmieniło się na gorsze.
Czego wam życzę?
Z okazji Nowego Roku życzę wam, aby przepisy ruchu drogowego ktoś wreszcie wyprostował, aby stały się one jednoznaczne i zrozumiałe dla wszystkich.
Życzę wam, aby system szkolenia kierowców polegał na nowoczesnym uczeniu bezpiecznej i sprawnej jazdy, a nie był tworem zrodzonym za urzędniczym biurkiem.
Aby egzamin na prawo jazdy stał się prawdziwym testem umiejętności kierowcy, a nie zestawem wydumanych pytań, do których odpowiedzi wkuwacie na pamięć.
Aby prawo chroniło dobrych kierowców, jeżdżących bezpiecznie i z wyobraźnią, a surowo karało tych, którzy stwarzają zagrożenie dla innych.
Aby po drogach jeździli tylko ci, którzy mają do tego odpowiednie predyspozycje.
Aby ruchem drogowym zajmowali się prawdziwi fachowcy, których zresztą jest coraz mniej, a nie urzędnicy bez odpowiednich kwalifikacji, ale za to z odpowiedniego klucza.
Czy to są tylko pobożne życzenia? Znając polskie realia chyba tak, ale czas pokaże.
Polski kierowca