​Formuła po świętach. Przed nami Azerbejdżan

Formuła 1 powraca w nadchodzący weekend na ulice stolicy Azerbejdżanu - Baku. Po jubileuszowym, tysięcznym wyścigu w Szanghaju nie było dnia bez newsów ze świata królowej sportu motorowego. Zaraz po wyścigu dało się słyszeć głosy, że jakiś słaby był ten jubileusz, że niewiele było fajerwerków godnych takiego święta. I rzeczywiście, z perspektywy widza europejskiego chyba tak było. Ci, którzy postanowili pofatygować się do Chin byli w dużej mierze rozczarowani, bo spodziewali się więcej.

 Nie chodzi tu o wyścig, który także nie przyniósł dużych emocji, ale o oprawę. I niewielkim pocieszeniem może być fakt, że na wyścig numer 2 000 będziemy czekać zapewne sporo krócej, niż 69 lat. Pomimo planów dalszego zwiększania liczby wyścigów w sezonie, jest to bardzo odległa - ponad 40-letnia perspektywa. Formuła 1 nigdy nie śpi, a newsy, zwłaszcza te z zespołów docierają do nas każdego dnia. Także te dotyczące zespołu, który nas najbardziej interesuje czyli Williamsa.

Po Grand Prix Chin okazało się, że jest chętny na przejęcie teamu przeżywającego głęboki kryzys. Jest nim rosyjski biznesmen Dmitrij Mazepin, którego syn Nikita znany jest od kilku lat w światku wyścigów. Jeździ w seriach juniorskich, obecnie w Formule 2, a ojciec z pewnością chce mu zapewnić miejsce w najwyższej klasie. Co prawda podobno gdy chcesz się napić mleka, nie musisz kupować mleczarni, ani nawet krowy, ale jak widać są różne pomysły na życie. Zresztą plotka została niebawem zdementowana, ale... w taki sposób, aby niepewność pozostała.

Reklama

A skoro tak, to pewnie coś jest na rzeczy. Jednak szczegółów brak, a droga "od pomysłu do przemysłu" nie jest w Formule 1 prosta. Same pieniądze nie wystarczą. To samo dotyczy młodego rosyjskiego kierowcy, który aby wystartować w Formule 1 musiałby być posiadaczem superlicencji, a żeby ją otrzymać trzeba spełnić określone warunki. Poza tym wywodząca się z prawa rzymskiego zasada "pacta sunt servanda" - umów należy dotrzymywać - obowiązuje, a chcieć to nie zawsze móc. Na razie więc wydaje się, że Robert Kubica i George Russell nie muszą obawiać się o swoje miejsca pracy w Williamsie.

Przed nami Azerbejdżan. Krótka historia tego wyścigu przypomina nieco losy Grand Prix Bahrajnu, które kilka tygodni temu tutaj opisywaliśmy. Niewielkie, mało znane na świecie państwo, które zarabia duże pieniądze na wydobyciu i eksporcie ropy naftowej (chociaż silne są także inne sektory gospodarki) postanowiło wypromować się, organizując wyścigi o światowym zasięgu. Różnica w stosunku do Bahrajnu jest jednak taka, że w Baku nie zbudowano toru, ale poproszono Hermanna Tilke o wytyczenie trasy do ścigania na ulicach miasta. Zaczęto na początku obecnej dekady od układu z niejakim Stephane’m Ratelem, Francuzem prowadzącym firmę SRO (Stephane Ratel Organisation), promotorem wyścigów kategorii GT. Jego serie Blancpain rozwijają się w ostatnich latach w bardzo szybkim tempie na wielu kontynentach, ale to oczywiście zupełnie inna półka wyścigów.

Po kilku edycjach na ulicach Baku Azerowie stwierdzili, że to fajna zabawa i trzeba sięgnąć wyżej. Dużo wyżej. Na sam szczyt. I w ten sposób w 2016 roku zorganizowano po raz pierwszy w Baku wyścig Formuły 1 pod nazwą... Grand Prix Europy! Gwoli ścisłości dodajmy, że geografowie nie są zgodni, czy ta dawna republika radziecka położona nad Morzem Kaspijskim znajduje się na terytorium Azji czy Europy. Dzięki Formule 1 wiemy, że w Europie!

A poważnie, jestem przekonany, że wtedy mało kto wiedział gdzie leży Azerbejdżan i co to jest Baku. I tu jest podobieństwo do Bahrajnu, tyle że przesunięte w czasie o kilkanaście lat. Jeżeli teraz Azerbejdżan jest znany na świecie, jeżeli jest kojarzony z wyścigami, ze sportem przez największe "S", to ta zmiana dokonała się w ogromnej mierze dzięki Formule 1. I to jest siła promocji poprzez sport, często nadal niedocenianej. Przecież łatwiej jest zamówić zza biurka badania grupy docelowej, potem kreację w butiku kreatywnym i wreszcie emisję spotów telewizyjnych, billboardy czy reklamę prasową w domu mediowym. W razie, gdy coś się nie uda, jest na kogo zwalić winę. Promocja poprzez sport jest znacznie trudniejsza, dlatego tym większy szacunek dla tych, którzy nie boją się ryzyka i tak jak PKN Orlen, wbrew niedowiarkom i różnej maści hejterom sponsorują sport i wybitnych polskich sportowców, zapewniając promocję kraju, a nam dają niezapomniane emocje. Na szczęście zgodnie ze starym przysłowiem - psy szczekają, karawana idzie dalej.

Grzegorz Gac

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama