35 km na jednym ładowaniu. 11-letni elektryk nie nadaje się na autostradę
Kierowcy, którzy z dużym lękiem zerkają w stronę elektromobilności, obawiają się m.in o degradację baterii trakcyjnych w czasie eksploatacji samochodu. Jak wypada pod tym względem 11-letni Nissan Leaf z przebiegiem blisko 120 tys. km? Na wyniki pomiarow patrzeć można z dwóch perspektyw.
Jeden z większych brytyjskich kanałów motoryzacyjnych w serwisie Youtube - AutoTrader - przeprowadził ostatnio ciekawy test. Prowadzący postanowili sprawdzić, jak bardzo skurczy się zasięg samochodu elektrycznego, gdy rozpędzi się go do prędkości maksymalnej. Próba była o tyle ciekawa, że przeprowadzono ją przy wykorzystaniu 11-letniego Nissana Leafa, którego zakup - przynajmniej teoretycznie - leży dziś w zasięgu wielu zmotoryzowanych rodaków.
Uzyskany wynik śmiało określić można słowami "mizerny" lub wręcz "żenujący", ale - paradoksalnie - to dość dobry prognostyk na przyszłość.
Uściślijmy - próba, która odbyła się na zamkniętym obiekcie - to raczej zabawa mająca na celu wskazanie słabych stron elektryków, niż badanie "naukowe".
Scenariusz nie był skomplikowany - naładowanego "pod korek" Leafa rozpędzamy do prędkości maksymalnej, co w tym przypadku oznacza 145 km/h. Wszystko dzieje się w temperaturze nieco poniżej zera, czyli takiej, w której pojazdy elektryczne "nie czują się komfortowo". By dodatkowo zwiększyć zużycie prądu, włączamy też większość odbiorników elektrycznych w samochodzie. Efekty?
Początkowo, gdy pojazd poruszał się w trybie ECO - komputer prognozował zasięg na 42 mile, czyli 67 km. Po zmianie trybu jazdy, włączeniu dodatkowych odbiorników energii (ogrzewanie, odparowywanie przedniej szyby) i pokonaniu - uwaga - 8 km - samochód zaczął ostrzegać o niskim poziomie naładowania akumulatora. Ostatecznie udało się przejechać 32,3 km, zanim komputer pokładowy ograniczył osiągi celem "dotoczenia" się do ładowarki. Po 21,6 milach, czyli 34,6 km od startu, Leaf zatrzymał się na drodze z braku energii.
Jasne - konieczność ładowania po zaledwie 34,6 km pokonanych z prędkością 145 km/h to żenujący wynik, ale nie jest on przecież żadnym zaskoczeniem. Pamiętajmy, że rozpędzone do 365 km/h Bugatti Veryon zużywa 1 litr benzyny na każdy przejechany kilometr.
Ok - porównanie nie jest może zbyt trafne, ale w istocie chodzi przecież o to samo - prędkość i operowanie pedałem przyspieszenia ma gigantyczny wpływ na zużycie paliwa (a co za tym idzie, również zasięg) w każdym samochodzie, bez względu na rodzaj zasilania i napędu.
Tak, wiemy, zalety samochodów spalinowych są tutaj oczywiste - zbiornik paliwa o pojemności 50 czy 100 litrów uzupełnimy zdecydowanie szybciej niż zajmie nam naładowanie baterii o pojemności 50 czy 100 kWh.
Tutaj dochodzimy jednak do kwestii, na którą zarówno autorzy testu, jak i większość widzów zupełnie nie zwróciło uwagi. Na samym wstępie słyszymy bowiem, że próbie poddano "najtańszego w Wielkiej Brytanii" Nissana Leafa - auto w wieku 11 lat legitymujące się przebiegiem blisko 74 tys. mil czyli około 118 tys. km. Ten sam samochód w próbie zasięgu maksymalnego w lecie osiągnął wynik ponad 65 mil czyli... 104 km. W innym z filmików właściciel stwierdza, że jesienią zasięg spada do około 50 mil (około 80 km), a zimą - gdy korzystamy z ogrzewania - realnie, tym konkretnym egzemplarzem, na jednym ładowaniu da się nim przejechać około 40 mil (ok. 64 km). Kiepsko, prawda? Prawda, ale nie do końca.
Nie mam zamiaru przekonywać nikogo, że 60 km zasięgu wystarcza na codzienne dojazdy do pracy. Dla mnie to wciąż dużo za mało. Warto jednak zwrócić uwagę, że maksymalny, uzyskany w lecie, rezultat 65 mil (104 km) w Leafie z początku produkcji to całkiem imponujący wynik. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z pierwszą generacją tego pojazdu, wyposażoną w baterie akumulatorów o pojemności zaledwie 24 kWh. Dla porównania, współczesna Dacia Spring legitymuje się pojemnością 26,8 kWh, a podstawowa wersja dzisiejszego Leafa ma pojemność 39 kWh.
Inaczej - fabrycznie nowy Leaf z roczników 2011-2012, w ekstremalnie sprzyjających warunkach stanowiska testowego NEDC, legitymował się przebiegiem 109 mil czyli 175 km. Tyle, że był to wynik czysto "marketingowy". W zdecydowanie bardziej przystającym do prawdziwych realiów, amerykańskim teście EPA, wynik fabrycznie nowego Leafa określono na 73 mile, czyli 117 km.
Oznacza to, że po 11 latach od wyjechania z fabryki, stosując się do wszelkich kanonów ekonomicznej jazdy elektrykiem, Brytyjczykom udało się osiągnąć zasięg około 65 mil czyli... 104 km. Przez przeszło dekadę i blisko 120 tys. km, w stosunku do wyniku EPA, Leaf "zgubił" więc zaledwie 8 mil czyli niespełna 13 km zasięgu. W tym konkretnym przypadku między bajki można więc włożyć snute przez kierowców wizje degradacji baterii i lawinowego "gubienia" kilometrów wraz z wiekiem pojazdu.
Nie - zdecydowanie nie można nazwać mnie ani fanem, ani zwolennikiem elektromobilności, ale takie spojrzenie na sprawę pozwala zerkać w stronę elektryfikacji z nieco większym spokojem. Z doświadczenia wiem, że dzisiejszymi elektrykami da się osiągnąć zasięgi zbliżone do "producenckich", chociaż - wymaga to od kierowcy pewnej samodyscypliny i sprawia, że jazda samochodem nie ma wiele wspólnego z przyjemnością.
Zakładając jednak, że współczesne auta utrzymają poziom degradacji baterii prezentowany przez Leafa, można przypuszczać, że za kolejnych 10 lat, dzisiejszymi Enyaqami czy ID.3 wciąż da się pokonać na jednym ładowaniu około 200 km. To - zdecydowanie - powinno już wystarczyć na codzienne dojazdy do pracy, o ile oczywiście oprócz własnego auta dorobimy się też własnego gniazdka do jego codziennego ładowania z odpowiednio dużym przyłączem energetycznym.
Jeśli więc nie po drodze wam z transportem publicznym, radzę już dziś rozglądać się za garażem.
***