Sprawdziliśmy "bezwypadkowe"
Import aut zza naszej zachodniej granicy sprawił, że rynek wtórny pęka w szwach. Serwisy ogłoszeniowe nie nadążają z dodawaniem anonsów, a komisowe place kuszą okazjami.
W tych sprzyjających, na pierwszy rzut oka, okolicznościach postawiliśmy sobie ambitne zadanie. Postanowiliśmy wspomóc kształcącą się młodzież i sprawdzić, czy dysponując studenckim budżetem 8 tys. zł uda nam się kupić pojazd, który po semestrze niezbyt intensywnej eksploatacji nie rozpadłby się na części pierwsze. Co z tego wyszło?
Ponieważ nie jesteśmy oderwanymi od rzeczywistości marzycielami, w nasz rajd po komisach wyruszaliśmy z przeświadczeniem, że przymykamy oko na takie sprawy, jak malowane drzwi, popękane zderzaki czy niewielkie wycieki z układu napędowego. Samochód za takie pieniądze nigdy nie będzie idealny, a ze względów bezpieczeństwa zależało nam na znalezieniu czegoś większego niż tico czy cinquecento.
Pełni zapału wyruszyliśmy więc sobotnim rankiem na "tour de komis". Wiedzieliśmy, że zadanie jest ambitne, ale nasz wywiad donosił, że są pewne szanse na sukces. Większość samochodów opisywana była w ogłoszeniach jako bezwypadkowe. Tylko w dwóch lub trzech przypadkach licznik wskazywał więcej niż magiczne 200 tys. km.
Nasz maraton trwał pełne osiem godzin. Tempo było niezłe, w tym czasie odwiedziliśmy trzynaście komisów w województwie dolnośląskim - zagłębiu samochodów sprowadzanych z Niemiec. Niestety, liczba ta okazała się pechowa. Międzyczasy (średnio ok. 35 min na komis wraz z dojazdem) nie wynikały wcale z łamania przepisów drogowych na "dojazdówkach". W większości przypadków przysłowiowy "rzut oka" na samochód wystarczał, by zaniechać dalszych oględzin.
Dla przykładu, w jednym z komisów o mało nam się nie oberwało, gdy natarczywy pan krzykiem nie przekonał nas, że pękająca szpachla i odchodzący płatami klar to pozostałości pasty polerskiej. W innym kontakt z pracownikiem urwał się po tym, jak pokazaliśmy mu, że bezwypadkowa jego zdaniem toyota celica ma spawany tylny słupek...
Podobnie rzecz miała się np. z hondą civic, która mimo że cała była w kolorze czekolady (niektóre elementy w kolorze mlecznej, inne gorzkiej), miała srebrny dach! Ach ci kapryśni Niemcy...
Całkiem ciekawie prezentował się natomiast citroen xantia z 1995 roku. Niewysilony silnik o mocy 90 KM i dobre noty w rankingach niezawodności (niedowiarkom przypominamy, że w raportach DEKRY xantia wyprzedza m.in. audi A4, audi A6, BMW 3 czy vw passata) dawały nadzieję na spokojną przyszłość. Niestety, po skrupulatnych oględzinach nadwozia okazało się, że jedynie dach nie nosił śladów napraw blacharskich. Na kilku elementach znaleźliśmy wyraźne zacieki klaru, spod niego szeroko uśmiechała się do nas szpachla. Oczywiście to, że samochód ma świeży lakier, nie świadczy o tym, że był mocno rozbity. Ostatecznie jednak, ze względu na wysoki koszt zakupu i eksploatacji, a także fakt, że pojazd wystawiony był jako "bezwypadkowy", kandydatura upadła.
W tym miejscu chcielibyśmy jednak szczerze pogratulować blacharzowi, który naprawdę przyłożył się do swojej pracy. Większość ekspertów bez wspomagania się czujnikiem grubości lakieru miałaby problemy z odnalezieniem śladów naprawy.
Ciąg dalszy na następnej stronie...
Kolejnym samochodem, który wzbudził nasze zainteresowanie, był opel omega z 1996 roku. Jak przystało na omegę, natychmiastowej reanimacji wymagały w nim tylne nadkola i ranty drzwi, ale poza maską i przednim zderzakiem samochód miał przynajmniej fabryczny lakier. Auto odpadło jednak z podobnych powodów co xantia. Z doświadczenia wiemy, że 136-konny, 16-zaworowy ecotec o pojemności dwóch litrów z pewnością nie należy do oszczędnych. Omega nie jest też mistrzem niezawodności. Wniosek: nie jest to auto na studencką kieszeń.
Na pozostałe samochody, które obejrzeliśmy w komisach (śmiało można rzec, że było ich prawie 50), szkoda klawiatury. Nadawały się, a jeżeli już, to co najwyżej do popularnych za granicą "wyścigów gruchotów". Jedynymi elementami nadwozia, które nie uginały się od ciężaru szpachli, były szyby. Kilka aut, które wzbudziły nasze zainteresowanie, przekraczało niestety nasz budżet, jeśli doliczyć tzw. pakiet startowy, obejmujący standardową wymianę rozrządu i płynów.
Ostatnia część naszej wycieczki to ogłoszenia indywidualne. Tutaj było odrobinę lepiej, ale nie oznacza to wcale, że dobrze. Oględziny "w stu procentach bezwypadkowego" renault "w stanie idealnym" zakończyliśmy, zanim jeszcze zjawił się jego właściciel. Morze szpachli na lewym boku i zardzewiałe progi mocno kontrastowały z opisem. Nieco lepiej było z kolejną xantią (tym razem z silnikiem diesla), która chociaż wyglądała jak siedem nieszczęść, to jednak wydawała się być w przyzwoitym stanie pod względem mechaniki. Niestety, samochód, który przez kilka miesięcy stał sobie grzecznie pod chmurką, miał służyć komuś, kogo wiedza z zakresu motoryzacji nie jest zbyt imponująca. Nie mieliśmy na tyle odwagi, by polecić go z czystym sumieniem.
Wnioski płynące z naszych weekendowych doświadczeń nie są optymistyczne. Oczywiście, nie można generalizować, ale na 13 odwiedzonych komisów, w żadnym nie odnaleźliśmy ani jednego auta, które nie miałoby za sobą poważniejszych napraw blacharskich. Ani jeden z kilkunastu samochodów przedstawianych jako bezwypadkowe nie okazał się takim w rzeczywistości.
Co zrobić, by nie paść ofiarą oszustwa i nie wydać ciężko zarobionych pieniędzy na samochodową "nieruchomość"? Warto wziąć sobie do serca kilka rad.
Ciąg dalszy na następnej stronie...
Jeżeli nasz budżet nie jest imponujący, zanim zaczniemy szukać dla siebie auta, dobrze zastanówmy się nad rolą, jaką ma ono pełnić. Podstawowe błędy popełniane przez kupujących swój pierwszy samochód to: kierowanie się marką, typem nadwozia, rocznikiem i przebiegiem. Fakt, nie wszystkim podobają się np. auta typu kombi, ale dużo wygodniej będzie jeździć na co dzień "karawanem" niż co drugi dzień leżeć pod sedanem. Póki nie wozimy ze sobą fotelika i wózka, nie powinno nam też przeszkadzać nadwozie trzydrzwiowe.
Pod żadnym pozorem nie kierujmy się też tym, że "japończyki" się nie psują, że "BMW wstyd pokazać się w mieście", że "Czesi potrafią robić tylko knedle i piwo", a "włoszczyzna" najlepiej sprawdza się w zupie. Jeśli chcemy mieć jeżdżące auto za przyzwoitą cenę, stereotypy wpędzą nas jedynie w kłopoty. Kilkuletnia, salonowa siena z przebiegiem 90 tys. km być może nie wygląda tak okazale jak passat, ale jej książka serwisowa nie pochodzi z Chin i jest spora szansa na to, że za sztywność nadwozia nie odpowiada głównie szpachla.
Pamiętajmy: każdy zauważony "parch" na lakierze oznacza, że pod spodem na pewno jest dziura. Usterkę mechaniczną zawsze da się jakoś naprawić, ale walka z rdzą to jak próba pozbycia się pana Listkiewicza z PZPN. Nie ma mocnych...
Kolejnym błędem jest ograniczanie się do samochodów z konkretnym źródłem napędu. Skoro autem nie będziemy dojeżdżać po 30 km dziennie do pracy, to po co oglądać się za dieslem? Przebiegi tych ostatnich są zazwyczaj imponujące, ale w przypadku awarii jednostki napędowej naprawa może przekroczyć wartość pojazdu. Samochody z silnikami benzynowymi mają z reguły dużo mniejsze przebiegi, co ma duży wpływ na kondycję pozostałych elementów. Starsze diesle charakteryzują się też dużą pojemnością skokową, a to oznacza, że ubezpieczenie OC (z uwagi na brak zniżek) będzie bardzo kosztowne. Nowsze diesle kiepskie osiągi nadrabiają turbosprężarką - elementem kosztownym w naprawie i wymagającym w eksploatacji.
Niestety, jak przekonaliśmy się na własnej skórze, kupienie dobrego auta w cenie poniżej 10 tys. zł to zadanie z kategorii "mission impossible". Nie można się jednak zrażać niepowodzeniami. Dysponując takim budżetem trzeba trzymać się jak najdalej od komisów i polować na okazję w ogłoszeniach. W końcu na pewno uda nam się kupić samochód, który przez poprzedniego właściciela traktowany był z należytym szacunkiem.
Apelujemy więc do studentów, by wzięli sobie nasze rady do serca i, co najważniejsze, nie przejmowali się stereotypami. To, że chwilowo nie stać nas na ballantines'a, nie jest przecież powodem do wstydu. Jak wszyscy doskonale wiemy, często równie dobrze sprawdzi się przecież zwykły browar!