Pseudociężarówki sposobem na viaTOLL?

Wszyscy rozpisują się o fotoradarach, lamentują, że przydrożne "budki dla sępów" zdążyły już w tym roku zubożyć kieszenie kierowców o 22,4 mln zł, narzekają na pazerność i przerażające plany ministra finansów, tymczasem prawdziwą żyłą złota jest dla państwa viaTOLL, czyli system poboru opłat za korzystanie z dróg publicznych przez samochody ciężarowe.

Jak poinformował ostatnio w Sejmie przedstawiciel resortu transportu, co miesiąc e-myto przynosi budżetowi 60-70 mln zł. Latem miesięczne wpływy z tego źródła powinny sięgnąć 90 mln zł. Szacuje się, że do 2018 r. skarb państwa na elektronicznym poborze opłat drogowych zarobi łącznie 23 mld zł. Przy takiej kwocie dochody z fotoradarowych mandatów to pieniądze, które ledwie wystarczą "na waciki".

ViaTOLL, uruchomiony nie bez kłopotów 3 lipca 2011 r., obejmuje obecnie 2191 kilometrów dróg. Od 1 lipca 2013 r. ma być rozszerzony o kolejne 360 km. Ci, którzy na nim zarabiają, zacierają ręce i liczą kasę, ale o powszechnym entuzjazmie nie ma rzecz jasna mowy. Samorządowcy i mieszkańcy leżących w pobliżu ruchliwych tras miejscowości narzekają, że kierowcy ciężarówek, chcąc uniknąć opłat, zjeżdżają z głównych dróg na lokalne, zupełnie nie przystosowane do takiego obciążenia. Prawdziwy horror przeżywają jednak ci, którzy wskutek własnej niefrasobliwości, nieświadomości lub błędów urządzeń są zmuszeni do płacenia gigantycznych kar. Obowiązuje prosta zasada: nieuprawnione przejechanie pod jedną bramownicą karane jest mandatem w wysokości 3 000 zł. Oznacza to, że kilkunastokilometrowa podróż może kosztować roztargnionego pechowca nawet równowartość półrocznej pensji.

Niedawno przez media przewinęła się historia mieszkańca Starogardu Gdańskiego, który, jak twierdzi, nie wiedząc, że jego związane z viaTOLL konto jest puste (e-myto może być ściągane w systemie pre-paid), kilkanaście razy jeździł do Gdyni, korzystając z autostrady A 1 i obwodnicy Trójmiasta. Przejechał pod 86 bramownicami, za co otrzymał od Inspekcji Transportu Drogowego 86 mandatów, opiewających łącznie na ponad 250 tys. zł! Był podwójnie zaskoczony: i wysokością kary, i brakiem jakichkolwiek wcześniejszych informacji, że coś jest nie w porządku.

Reklama

Podobno resort transportu pracuje nad zmianą sposobu wymierzania kar. Nie byłyby one naliczane tak jak teraz "od bramownicy", lecz zależne od czasu. Kierowca raz przyłapany, że nie zapłacił za przejazd, mógłby kontynuować podróż przez 3-6 godzin bez kolejnych finansowych konsekwencji. Karani byliby przy tym nie kierowcy, lecz właściciele pojazdów (lub leasingobiorcy), dzięki czemu pracownicy nie byliby bici po kieszeni za błędy lub cwaniactwo swoich pracodawców.

Nie wiadomo jednak, czy wzorem innych państw Europy zostanie wprowadzony system automatycznych ostrzeżeń o braku wystarczających środków na koncie, z którego pobierane są opłaty. Nic nie słychać również, by miała zostać obniżona wysokość samej kary - 3 tys. zł za wykroczenie bądź co bądź jedynie finansowe, to sześć razy więcej niż wynosi mandat za nieporównanie groźniejsze ominięcie pojazdu, który zatrzymał się przed przejściem dla pieszych.

Zmiany w prawie zmianami, ale na razie Polacy radzą sobie, jak umieją. A wiadomo, że potrafią to czynić. Najnowszy sposób jest tyleż prosty, co ryzykowny...

System viaTOLL obejmuje samochody o dopuszczalnej masie całkowitej (DMC) powyżej 3,5 tony. Trzeba zatem postarać się o pojazd nominalnie lżejszy, odpowiednio go przerobić, po czym używać jak ciężarówkę. Bez drogowych opłat. Z informacji Inspekcji Transportu Drogowego wynika, że takich aut szybko przybywa. Podobno zdarzają się dostawczaki załadowane nawet 7-8 tonami towarów. Właściciele tych pseudociężarówek wpadają jedynie podczas wyrywkowych kontroli, gdyż samochody dostawcze nie podlegają ustawie o transporcie drogowym. Nie trzeba w nich również montować tachografów, co zwalnia od przestrzegania przepisów o czasie pracy kierowców, którzy zresztą nie muszą mieć zawodowego prawa jazdy, przechodzić obowiązkowych badań psychofizycznych i szkoleń itp.

Co sądzić o opisanym wyżej procederze? Cóż, jedni powiedzą, że jest to przejaw zaradności Polaków, przyciśniętych własną biedą i chciwością państwa. Inni uznają takie postępowanie za klasyczny przykład tradycyjnego polskiego cwaniactwa, nieuczciwą konkurencję wobec rzetelnych przewoźników. Kto ma rację?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy