Po aferze z poduszkami Takata ogłasza upadłość
"Marzymy o świecie, w którym jest zero wypadków związanych z ruchem drogowym" - brzmi hasło firmy Takata. Japoński producent poduszek powietrznych po największej w historii motoryzacji aferze ogłosi niebawem upadłość. To pierwszy taki przypadek w historii motoryzacji, jednak nie pierwsza taka afera.
Wszystko zaczęło się w 2008 roku. Wtedy Honda wezwała do serwisów w USA 4 tys. Accordów i Civiców. Okazało się bowiem, że zamontowane w nich poduszki powietrzne podczas napełniania mogą wystrzelić w stronę kierowcy kawałki metalu. W 2011 r. Honda rozszerzyła akcję serwisową. Naprawą objęto ponad milion samochodów. W 2013 roku okazało się, że wadliwe poduszki Takata trafiły także do aut innych marek m.in. Toyoty, Mazdy i Nissana. Na całym świecie producenci musieli wezwać do serwisów ponad 3 miliony pojazdów. To był jednak dopiero początek kłopotów.
Rok później amerykańska agencja rządowa zajmująca się bezpieczeństwem drogowym (NHTSA) po doniesieniach o ofiarach śmiertelnych związanych z napełnianiem poduszek zaczęła badać sprawę. Ustaliła, że przyczyną usterki jest wadliwy pojemnik ładunku wybuchowego, który napełnia poduszkę. Ulegał on rozerwaniu i to jego szczątki wbijały się w twarze kierowców i pasażerów.
Największa w dziejach motoryzacji akcja serwisowa ruszyła pełną parą. Z powodu wadliwych poduszek powietrznych zamontowanych w blisko 50 milionach aut 19 różnych producentów zginęło 16 osób, a 180 zostało poważnie rannych. Paradoksem jest fakt, że zabijało wyposażenie, którego zadaniem było zwiększanie bezpieczeństwa...
Firma Takata w obliczu gigantycznych roszczeń będzie musiała najprawdopodobniej ogłosić upadłość. Jak obliczono, już wypłaciła 25 milionów dolarów grzywny i 125 milionów dolarów na fundusz odszkodowawczy. Poza tym do 2018 r. zgodziła się zapłacić 850 milionów dolarów producentom samochodów, by ci mogli pokryć koszty wymiany wadliwych części.
To pierwszy przypadek w historii motoryzacji, by po gigantycznej wpadce firma ogłosiła upadłość. Wcześniej producenci sami starali się rozwiązywać problemy z wadliwymi częściami albo tuszowali awarie.
Ford
Tak było w latach siedemdziesiątych, kiedy Ford zaliczył olbrzymią wpadkę z modelem Pinto. Problem polegał na konstrukcji nadwozia samochodu, tylnego zderzaka i baku. Ten ostatni był zamontowany z tyłu pojazdu i w przypadku najechania przez inny samochód na auto, dochodziło do rozszczelnienia i wycieku paliwa, a w efekcie do pożaru.
W sumie w pożarach Forda Pinto zginęło 27 osób. Gdy afera wybuchła okazało się, że Ford sprawę znał, usterkę zlokalizował, a nawet opracował system naprawy, co miało kosztować... 11 dolarów. Ktoś pomnożył tę kwotę przez 1,5 mln sprzedanych aut i wyliczył, że taniej będzie wypłacać odszkodowania ofiarom (lub rodzinom) pożarów niż ogłosić akcję naprawczą. Ostatecznie te wyliczenia wzięły w łeb. Odszkodowania kosztowały amerykańskiego giganta 6 mln dolarów, a akcja nawrotowa i tak musiała zostać ogłoszona.
Toyota
Najgłośniejsza w ostatnich latach była sprawa wadliwego mechanizmu pedału gazu w Toyotach. A wszystko przez Amerykankę, która zgłosiła po wypadku samochodowym, że jej auto samo przyspieszyło. Początkowo inżynierowie uznali, że chodzi o dywaniki podłogowe, które mogły blokować mechanicznie pedał gazu. Dopiero seria kolejnych groźnych wypadków skłoniła ich i przedstawicieli NHTSA do bardziej wnikliwych badań.
Dochodzenie przeprowadzone przez amerykańskie instytucje rządowe nie wykazało usterki technicznej w zakresie pracy pedału czy oprogramowanie. Mleko jednak już się wylało. Władze japońskiego koncernu złożyły publiczne przeprosiny podczas przesłuchania w amerylańskim Kongresie, do serwisów wezwano około 7,5 miliona samochodów, firma poniosła duże straty wizerunkowe i zapłaciła wielomilionowe odszkodowania.
Ostatecznie jednak Japończycy wyszli z całej sytuacji obronną ręką. Po chwilowym spadku, sprzedaż szybko zaczęła rosnąć, a o samoczynnym przyśpieszaniu klienci szybko zapomnieli.
Mercedes
W 1997 roku, krótko po premierze nowego Mercedesa klasy A, szwedzcy dziennikarze zafundowali nowemu autu "test łosia". Wyniki okazały się fatalne. Auto w ostrych zakrętach się wywracało.
Powodem były błędy konstrukcyjne spowodowane najprawdopodobniej dużym pośpiechem przy wprowadzaniu modelu na rynek. Usterkę ostatecznie naprawiono, wstrzymując na 3 miesiące produkcję auta i zmieniając konstrukcję tylnego zawieszenia. Dodano także jako wyposażenie seryjne system ESP oraz zmieniono profil opon. Afera nie wpłynęła na postrzeganie Mercedesa. Jedynie test łosia stał się jednym ze standardów oceny samochodu.
Firestone
Ford zaliczył poważną aferę z oponami Firestone montowanymi w Fordach Explorer. Okazało się, że opona może się rozwarstwić, a bieżnik odkleić, powodując dachowanie samochodu. Przez długie lata Ford winił Firestone'a, Firestone - Forda, a klienci pozostawieni byli sami sobie. Producent aut upatrywał przyczyny w konstrukcji ogumienia, firma oponiarska - w budowie auta. Do dziś nie udało się ustalić, po której stronie leżała wina. Nie zmienia to jednak faktu, że wypadki przyczyniły się do śmierci 271 osób, głównie w USA.
W końcu Firestone zaczął wymieniać wadliwe opony. W sumie wycofano z rynku 13 mln sztuk, co kosztowało ok. 3 mld dolarów.
Peugeot
Francuski producent zaliczył spektakularną wpadkę związaną z układem elektrycznym. W modelu 307 układ zasilania elektrycznej przekładni kierowniczej pozostawił pod napięciem nawet po wyjęciu kluczyka ze stacyjki. Powodowało to samozapłon i pożar samochodu.
Na pierwsze sygnały o palących się 307-kach producent nie reagował, w końcu jednak ogłoszono akcję przywoławczą i naprawiono usterkę.
Volkswagen
Gdy wybuchła afera zwana dieselgate, wielu zastanawiało się, czy koncern Volkswagen wytrzyma finansowo jej skutki. Chodziło o oprogramowanie wykryte przez amerykańską organizację NHTSA, które zmienia tryb pracy silnika Diesla w zależności od tego, czy auto jedzie w trybie testowym, czy zwyczajnym ruchu ulicznym. Takie zmienne oprogramowanie fałszuje wyniki pomiaru emisji tlenków azotu (NOx).
Szybko okazało się, że podobne oprogramowanie, tym razem obniżające emisję CO2 (tylko na stanowisku testowym) stosowano w samochodach sprzedawanych w Europie.
Po wielomilionowych odszkodowaniach przyznanych właścicielom wadliwych aut w Stanach Zjednoczonych i możliwości odkupienia samochodu przez koncern (tylko w USA) wielu wieściło upadek motoryzacyjnego giganta z Niemiec. Nic z tych rzeczy. Kilka najważniejszych osób w koncernie straciło posady, jednak, mimo że afera zatacza coraz szersze kręgi i co rusz dowiadujemy się, że fałszujące oprogramowanie montowane było w kolejnych markach koncernu (ostatnio w Audi), firma trzyma się dobrze, a sprzedaż cały czas rośnie.
Jedynym zauważalnym efektem afery było wycofanie samochodów z silnikiem wysokoprężnym z rynku amerykańskiego, gdzie diesle reklamowano jako... niezwykle przyjazne dla środowiska.
General Motors
W 2014 roku wybuchła afera związana z General Motors. Okazało się amerykański koncern w samochodach wielu marek montował wadliwe stacyjki, które pod wpływem drgań podczas jazdy mogły wyłączyć silnik, a w konsekwencji doprowadzić do utraty wspomagania kierownicy i hamulców oraz dezaktywowania poduszek powietrznych.
Co gorsza, okazało się, że koncern wiedział o wadzie od... 1997 roku, sprawę jednak tuszował. W 2001 roku centrala rozesłała do serwisów informację o problemie i instrukcję postępowania w razie zgłoszenia przez kierowców. Nie ogłoszono jednak akcji nawrotowej...
Po wybuchu afery do serwisów wezwano 29 milionów samochodów, najstarsze wyprodukowane w 1997 roku! W wypadkach spowodowanych wadliwą stacyjką zginęły przynajmniej 124 osoby, a 275 zostało rannych. Koncern zapłacił niemal miliard dolarów kary, został objęty rządowym nadzorem, a wiele spraw toczy się jeszcze w sądach.
Warto jeszcze przypomnieć, że w 2008 roku na skutek globalnego kryzysu General Motors ogłosił upadłość, a od całkowitego zniknięcia z rynku uratowała go gigantyczna pomoc publiczna. Rząd USA wypłacił firmie miliardowe kredyty w zamian obejmując ponad 60 proc. akcji, co de facto oznaczało nacjonalizację.