Parkowanie na chodnikach ułatwiało służbom obserwację opozycji
Jest propozycja ustanowienia powszechnego zakazu parkowania na chodnikach. Pewnie nie wejdzie w życie, ale i tak powiało grozą. Zwłaszcza, że pomysł został potraktowany z całą powagą przez posłów i trafił do sejmowej Komisji do Spraw Petycji.
Z postulatem wyrzucenia aut z chodników wystąpiło warszawskie stowarzyszenie Miasto Jest Nasze. To samo, które jakiś czas temu, o czym pisaliśmy, prowadziło kampanię przeciwko żółtym przyciskom przed przejściami dla pieszych. Ich istnienie i sposób obsługi rzekomo poniża piechurów, ponieważ zmusza do niejednokrotnie długiego czekania na pojawienie się zielonego światła, które umożliwi przekroczenie jezdni. Ponoć konieczność wciśnięcia przycisku, i to niekiedy, o zgrozo, wyłącznie gołą ręką, czyni pieszych uczestnikami ruchu ulicznego drugiej kategorii (kierowcy, jak wiadomo, żadnego guzika nie wciskają). Dlatego w ramach przywracania przestrzeni miejskiej niezmotoryzowanej części społeczeństwa należy przyciski zlikwidować.
A czy zdawaliście sobie sprawę, że istnieje ścisły związek między miejscem postoju samochodu a niepodległościową działalnością polityczną w okresie PRL? Jak twierdzi Miasto Jest Nasze na swojej stronie internetowej, możliwość parkowania na chodnikach wprowadzono w roku 1983, czyli w okresie stanu wojennego. Po to, "aby ułatwić Służbie Bezpieczeństwa obserwację opozycji, a oddziałom zmotoryzowanym wojska i milicji przejazd ulicami." Zwykłeś zostawiać auto na chodniku? No to szybko zrób rachunek sumienia, bo najwyraźniej przejawiasz postkomunistyczne ciągotki. Bardzo możliwe, że jesteś "resortowym dzieckiem" albo "ubecką wdową".
22 września 2018 r. aktywiści MJN urządzili przed Sejmem happening, usuwając z trotuaru milicyjnego Poloneza. W ten sposób, jak piszą, symbolicznie "zdekomunizowali chodnik". Teraz idą dalej - chcą, by z trotuarów zniknęły nie tylko radiowozy służb mundurowych, lecz również wszystkie inne czterokołowe pojazdy.
Na szczęście dokładniejsze wczytanie się w propozycje stowarzyszenia nieco uspokaja. Okazuje się, że celem postulowanej zmiany w przepisach nie jest, jak straszyły niektóre media, całkowite i bezwarunkowe wyrzucenie aut z chodników, lecz jedynie rezygnacja z ogólnej zasady, iż parkowanie jest dozwolone tam, gdzie pozostawia się pieszym 1,5 metra przestrzeni. Wymóg ten jest często lekceważony, kierowcy nie wożą ze sobą miarek, oceniając wspomnianą odległość na oko, które bywa zawodne. Dlatego samochód można byłoby zostawiać tylko w miejscach jednoznacznie wskazanych przez zarządcę drogi. Proponowane regulacje dopuszczają ponadto możliwość "zatrzymania lub postoju na chodniku kołami jednego boku lub przedniej osi pojazdu o dopuszczalnej masie całkowitej nieprzekraczającej 2,5 t."
W zasadzie to nic nowego, przynajmniej dla mieszkańców Krakowa, w którego centrum zlikwidowano niedawno ponad 3 tysiące miejsc postojowych. Był to efekt kontroli przeprowadzonej przez służby wojewody, które przypomniały władzom samorządowym, że "przepisy obowiązującego prawa przy wyznaczaniu strefy płatnego parkowania wyraźnie ustalają minimalną szerokość pozostawionego chodnika dla pieszych - 2 metry, zaś w szczególnych przypadkach 1,5 metra". Określenie: "w szczególnych przypadkach", nie oznacza bynajmniej, jak to próbowano interpretować, że wszędzie tam, gdzie owe półtora metra jest zachowane, wolno malować linie wyznaczające miejsce postojowe.
Bardziej kontrowersyjny wydaje się drugi z postulatów stowarzyszenia MJN. Ten, który mówi o obowiązkowym odholowywaniu każdego zaparkowanego na chodniku pojazdu. Nawet wtedy, gdy nie zagraża on bezpieczeństwu, nie utrudnia przejazdu tramwajom, nie blokuje wjazdu na posesję itp. Wystarczy, że auto stałoby poza strefą wyznaczoną przez zarządcę drogi. Można się obawiać, że przynajmniej w pierwszym okresie doprowadziłoby to do znacznego wzrostu natężenia ruchu na ulicach naszych miast. Wskutek ożywionego kursowania lawet, wywożących samochody na policyjne parkingi.