Limuzyna wypadła z drogi, zginęło 17 pasażerów

Tak tragicznego wypadku nie było w USA od dekady. Drogowa tragedia, jaka rozegrała się w sobotę w miejscowości Schoharie w stanie Nowy Jork, pociągnęła za sobą aż dwadzieścia ofiar.

Zbudowana na bazie suva marki Ford Excursion limuzyna wynajęta została na przyjęcie urodz

inowe pewnej trzydziestolatki. Z niewyjaśnionych przyczyn  auto nie zatrzymało się przed znakiem stop i - z prędkością około 60 mph (100 km/h) - przecięło skrzyżowanie. Rozpędzony pojazd wpadł na parking przy pobliskim sklepie. Samochód potrącił dwie osoby, uderzył w zaparkowaną Toyotę Highlander i zatrzymał się na drzewie.

Początkowo napływające z USA depesze mówiły o kilkunastu ofiarach staranowanych przez limuzynę. W rzeczywistości pod kołami auta zginęły dwie osoby. Pozostałe 18 ofiar to  podróżujący samochodem uczestnicy przyjęcia urodzinowego oraz kierowca. To prawdziwie rodzinna tragedia, wśród ofiar znalazły się m.in. cztery siostry z mężami.

Reklama

Tak szokujący bilans to, niestety, pochodna amerykańskiego podejścia do świata motoryzacji. Do tak szokującego zdarzenia dojść mogło tylko za oceanem. Dramat miałby zdecydowanie mniejszy wymiar, gdyby osoby podróżujące przedłużonym pojazdem korzystały z pasów bezpieczeństwa. Lokalna policja potwierdziła, że tylko niektóre miejsca dla pasażerów były w nie wyposażone. Mundurowi nie mają jednak pewności, że "ktokolwiek je zapiął".

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że w opinii gubernatora Stanu Nowy Jork, Andrew Cuomo, kierowca nie posiadał uprawnień do prowadzenia tego typu pojazdu, a sam samochód w ubiegłym miesiącu "oblał" badanie techniczne. Lokalne media donoszą, że w czasie podróży pasażerowie limuzyny wysyłać mieli do znajomych wiadomości, w których uskarżali się na zły stan (mówi się o "zaniedbaniu") wynajętego auta i generowane przez nie hałasy.

Wypadek nie zebrałby tak tragicznego żniwa, gdyby sprawa nie dotyczyła limuzyny. Wszystkie tego rodzaju auta w Ameryce budowane są w oparciu o konstrukcję ramową. Oznacza to, ze w rzeczywistości bliżej im do topornych ciężarówek, niż wyrafinowanych konstrukcyjnie europejskich samochodów osobowych (chociażby pokroju Mercedesa klasy S czy BMW serii 7) z solidnie przeliczonymi strefami kontrolowanego zgniotu.

Amerykańskie podejście do projektowania samochodów, wyrażane często słowami "większe jest lepsze" (bigger is better), to szeroki problem tamtejszych dróg. W oparciu o stalowe ramy budowane są np. popularne w USA pickupy, po drogach wciąż porusza się też wiele zaprojektowanych w ten sposób aut osobowych (np. Lincoln Town Car). Tak zbudowany pojazd tylko w marginalnym stopniu rozprasza energię uderzenia. W przypadku zderzenia z samochodem osobowym o samonośnym nadwoziu model zbudowany na ramie zachowuje się jak taran.

Chociaż takie "pancerne" (w powszechnej opinii) auto  - przynajmniej na pierwszy rzut oka - wychodzi z wypadku tylko z niewielkimi uszkodzeniami, działające wówczas na pasażerów siły mogą powodować liczne obrażenia wewnętrzne. Sytuacja przybiera szczególnie dramatyczny obrót w przypadku zderzeń z nieodkształcalnymi przeszkodami (jak np. budynek czy właśnie drzewo), które w ogóle nie pochłaniają energii uderzenia.

Nawet przy stosunkowo niewielkich prędkościach przeciążenia działające na pasażerów są wówczas tak potężne, że potrafią np. rozerwać wątrobę.

Z amerykańskich agencji i serwisów informacyjnych nie przez przypadek usunięto wszelkie zdjęcie prezentujące rozbitego forda. Widok, jaki zastali w jego wnętrzu strażnicy i pracownicy biura kornera musiał być niezwykle przygnębiający.

Przyczyny zdarzenia bada Amerykańska Rada Bezpieczeństwa Transportu, która zajmuje się też m.in. badaniem przyczyn wypadków lotniczych.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama