Dziennikarz motoryzacyjny dostał mandat na podstawie własnego wideo

Nagrywanie filmu z testem samochodu jest bardzo atrakcyjną formą przedstawienia sprawdzanego modelu, ale okazuje się, że może być też ryzykowne. Przekonał się o tym jeden z dziennikarzy motoryzacyjnych, zamieszczających w sieci swoje testy.

Sprawa dotyczy Joe Achillesa - brytyjskiego dziennikarza, który zamieścił w sieci swój test Audi R8 V10. Jego nagranie zobaczył jakiś policjant z Derbyshire. Uznał on, że dziennikarz jechał zbyt szybko. Brak jest co prawda ujęć na prędkościomierz, ale faktycznie w niektórych momentach widać, że prędkość nie jest mała. Na tej podstawie policja zwróciła się z prośbą o pomoc do organizacji Road Safety Support (organizacja non-profit udzielająca porad z zakresu bezpieczeństwa drogowego).

Wnikliwa analiza nagrania pozwoliła ustalić którymi drogami poruszał się dziennikarz. Następnie porównano wideo z danymi pozyskanymi z Google Earth Pro i na tej podstawie obliczono prędkość samochodu. Według policji Audi R8 poruszało się z prędkościami od 58 do 93 mil na godzinę (93-150 km/h), na drogach z ograniczeniem do 50 mph (80 km/h). W efekcie Achilles musiał zapłacić, w przeliczeniu, na około 6200 zł (mandat plus koszty postępowania) oraz 6 punktów karnych (maksymalnie można mieć 12).

Reklama

Cała ta historia jest bardzo ciekawa, ale budzi też sporo wątpliwości. Choćby takie, że trudno uznać Google Earth za zalegalizowane narzędzie do mierzenia prędkości pojazdów. Po drugie analizy dokonano na podstawie nagrania, w którym co chwilę zmieniane są ujęcia na takie ze środka oraz na widok z zewnątrz. Poza tym przebitki na zewnątrz i wewnątrz auta mogły być robione w różnych miejscach i dowolnie potem zmontowane. Chociaż to, że Achilles jechał szybko, raczej nie budzi wątpliwości, to z rezerwą podchodzilibyśmy do robienia tego typu obliczeń "domowym" sposobem i traktowanie ich jako twardy dowód. Polskie sądy odrzucały już na przykład zdjęcia z fotoradarów, jeśli urządzenie było źle ustawione i w jakikolwiek sposób zawyżało pomiar. Tutaj mamy "pomiar" na zasadzie wybrania dwóch punktów na filmie, a następnie znalezienia tych punktów na Google Earth i zmierzenia odległości między nimi. A mówimy o kilkusekundowych ujęciach, podczas których auto mija monotonny krajobraz. Nie ma tu mowy o mierzeniu "od słupka do słupka" czy nawet "od drzewa do drzewa". Trudno tu mówić o precyzji pomiaru

Problemy dziennikarzy zamieszczających swoje wideotesty w sieci pojawiały się też w Polsce, chociaż, przynajmniej oficjalnie, bez żadnych sankcji prawnych. Jakiś czas temu było głośno o jednym z popularnych youtuberów, w którego nagraniu widać było wskazania prędkościomierza oraz mijane ograniczenia prędkości, co jednoznacznie wskazywało na popełnienie wykroczenia. Później opublikował on kolejny test, w którym jechał dość agresywnie, ale tym razem nie było widocznej prędkości. Inny dziennikarz z kolei musiał tłumaczyć się policji podczas kręcenia materiału, ponieważ ktoś zadzwonił po patrol na widok "szalejącego" samochodu.

Na temat "szalejącego polskiego dziennikarza" mówiło się też sporo w kontekście tragicznego wypadku na Słowacji, spowodowanego przez Polaków. Pierwszym samochodem, który nie brał udziału w zdarzeniu, był Mercedes-AMG C 43 Coupe, należący do polskiego importera. Na tej podstawie uznano, że kierował nim dziennikarz motoryzacyjny i pojawiły się głosy, że ta grupa zawodowa składa się głównie z piratów drogowych. W rzeczywistości kierowca Mercedesa to tak zwany influencer, który uczestniczył w organizacji zlotu na Słowacji. I właśnie najprawdopodobniej na tej podstawie Mercedes użyczył mu samochodu - aby promować swój usportowiony model, wśród właścicieli drogich i mocnych aut, potencjalnie zainteresowanych kupnem klasy C AMG. A nie dlatego, że jest on dziennikarzem motoryzacyjnym.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama