Bywało, że Fernando strzelał na oślep

​Jeszcze kilka wyścigów temu przy okazji wspólnych wizyt na podium Fernando Alonso i Sebastian Vettel uśmiechali się do siebie i koleżeńsko poklepywali po plecach. W Indiach kurtuazja się skończyła. Hiszpan chyba nie może pogodzić się z tym, że wobec przewagi sprzętowej Red Bulla, mistrzowski tytuł może dać mu już tylko szeroki uśmiech losu.

To, kiedy Alonso sięgnie do swojego niegdyś bogatego arsenału zagrywek kierowcy zrozpaczonego było jedynie kwestią czasu. Zachowanie Asturyjczyka przed Grand Prix Indii można by traktować jako niespodziankę, ale w przeszłości raczył nas podobnymi wypowiedziami gestem tak szerokim, że tym razem o zaskoczeniu po prostu nie mogło być mowy. Szkoda jedynie mizernego efektu.

 

Bywało już, że Fernando strzelał na oślep, jak wtedy, gdy w sezonie 2006, jeżdżąc w Renault, publicznie oskarżał zespół o brak wsparcia w walce o tytuł, czego powodem miało być jego zdaniem podpisanie kontraktu z McLarenem. Wyszło głupio, bo ostatecznie Alonso pokonał Michaela Schumachera i zdobył tytuł, ale już wtedy świat miał okazję przekonać się, że Hiszpan nie ufa nikomu, a przełykanie gorzkich pigułek przychodzi mu z ogromnym trudem.

Reklama

Ciekawych popisów nie zabrakło także w McLarenie, choć tam pretensje Alonso były zdecydowanie bardziej uzasadnione, a obrana taktyka o wiele bardziej wyrachowana. Wobec wyraźnego faworyzowania Lewisa Hamiltona, Alonso albo usiłował wymierzyć sprawiedliwość sam, blokując Anglika przed stanowiskiem serwisowym w ostatnich minutach trzeciej części czasówki do GP Węgier, albo domagał się, żeby sprawę rozstrzygnął na jego korzyść zespół, jak wtedy, gdy szantażował szefa McLarena Rona Dennisa zamiarem wyjawienia prawdy o trwającym od początku sezonu 2007 nieuczciwym korzystaniu z dokumentacji technicznej Ferrari.

 Gdy szalona taktyka Alonso obróciła się przeciwko niemu, a "zdradzony" zespół podobno robił wiele, żeby utrudnić kierowcy wygrywanie, wściekły i bezsilny mógł już tylko ciskać kaskiem w drzwi garażu (GP Chin) albo prosić o pomoc przedstawicieli FIA (GP Brazylii). Rok rozczarowań spędzony w Woking także mówił wiele o charakterze Alonso.

 Od czasu tamtych niepoważnych wybryków minęło kilka lat. Rozczarowań wcale nie ubyło, ale Hiszpan jakby się uspokoił. Można by wręcz podejrzewać, że Alonso dojrzał i zrozumiał, że Formuła 1 jest przedsięwzięciem na tyle złożonym, że rywalizacja nie zawsze może kończyć się triumfem najlepszego kierowcy.

 Ale pozornie spokojną powierzchowność Alonso w czasach kryzysu formy Ferrari można wytłumaczyć także - a może przede wszystkim - sytuacją kierowcy. Choć zapalczywy, Hiszpan doskonale zdaje sobie sprawę, że na ostatnim etapie swojej wyścigowej kariery w Formule 1 musi władać pozasportowym orężem nieco ostrożniej. Pewnie wciąż stać go na niejedną obłąkańczą tyradę i wylanie kubła pomyj na głowy nieszczęsnych inżynierów Ferrari, ale po obrzuceniu błotem kolejnego pracodawcy, z braku innych atrakcyjnych propozycji zatrudnienia, jedyną sensowną alternatywą dla zawodnika co roku celującego w mistrzowski tytuł, byłoby tylko odłożenie kasku na półkę. Zakończenie rozdziału zatytułowanego "Wyścigi Grand Prix" z dorobkiem zaledwie dwóch mistrzowskich koron stanowiłoby ogromny niedosyt.

Ogromny, bo nikt nie ma wątpliwości, że przy odrobinie szczęścia w minionych sezonach, Alonso prawdopodobnie walczyłby teraz z Vettelem nie o trzeci, a o piąty indywidualny tytuł. Przekonany o swojej wartości, Alonso zapewne zapatruje się na tę kwestię podobnie. Tylko że dołączając do Ferrari, Hiszpan zaszedł na sam szczyt Formuły 1 i współpraca z włoską ekipą to jedyne co mu pozostało. Deptanie takiego potencjału w imię chorobliwej ambicji na pewno nie przyniosłoby kierowcy kolejnych sukcesów, na które tak bardzo liczy.

 Możliwe, że to dlatego Alonso nieco wygładził chropawą wcześniej wojenną retorykę i jeśli już decyduje się na kogoś zamachnąć, robi to z większą rozwagą. Będąc pod ścianą, już nie kopie i nie kąsa swoich ludzi oraz rywali, a od czasu do czasu stara się jedynie lekko któregoś szturchnąć, mając nadzieję, że tyle wystarczy do wytrącenia oponenta z równowagi. Jednym z wielu takich nieporadnych kuksańców była pogardliwa wobec Vettela interpretacja tegorocznej walki głównie jako rywalizacji z geniuszem Adriana Neweya, projektanta aut Red Bulla. Co zrozumiałe Vettel mocno się obruszył, ale złośliwa uwaga Alonso nie zachwiała pewnością siebie Niemca, co ten doskonale zaprezentował odnosząc kolejne przekonujące zwycięstwo.

Po zaparkowaniu samochodów na miejscach przeznaczonych dla trójki najlepszych kierowców wyścigu, Alonso nie od razu pogratulował Vettelowi wygranej. Czekając na ceremonię dekoracji, Hiszpan bez cienia emocji wymieniał uwagi z Markiem Webberem, ignorując zadowolone spojrzenia lidera Red Bulla. Na podium również obyło się bez szału radości, choć dla Alonso i Ferrari weekend na torze Buddh mógł zakończyć się znaczniej gorzej niż drugim miejscem. To jednak marne pocieszenie, a symbolizujący świetny wynik szampan tym razem musiał mieć gorzki smak.

 Trzy wyścigi przed końcem sezonu Vettel powiększył przewagę nad Alonso do 13 punktów. Iskierka nadziei na szczęśliwe zakończenie wciąż się tli, a Hiszpan zapowiada, że nie złoży broni, ale chyba coraz wyraźniej czuje, że choć jeździ lepiej niż kiedykolwiek, tytuł prawdopodobnie powędruje w ręce kierowcy, którego największym atutem jest doskonały sprzęt. W końcówce tegorocznej rywalizacji pozbawiony wszelkich - nawet tych nie przynoszących chluby - argumentów Alonso musi zdać się na ślepy los, nie mogąc już nawet porządnie komuś przyłożyć.

 Jacek Kasprzyk


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama