„Bruksela” coraz bardziej wtrąca się do samochodów. To dobrze?
Jak wiadomo, Komisja Europejska, potocznie zwana "Brukselą" lub "Unią", lubi wtrącać się we wszystkie dziedziny życia mieszkańców naszego kontynentu. Dotyczy to oczywiście również motoryzacji. Niektóre pomysły unijnych instytucji trzeba uznać za słuszne, inne, delikatnie mówiąc - niekoniecznie.
Chyba nikt z rozsądnie myślących zmotoryzowanych Europejczyków nie krytykuje dziś decyzji o obowiązkowym wyposażaniu wszystkich nowych samochodów w systemy ABS i ESP. Można mieć natomiast poważne wątpliwości co do sensowności równie obowiązkowego instalowania sygnalizacji ciśnienia powietrza w oponach. Jaki jest rzeczywisty wpływ tego rozwiązania, często z punktu widzenia użytkownika bardzo kłopotliwego, na bezpieczeństwo jazdy i czystość powietrza? Czy nie mamy tu przypadkiem do czynienia z klasyczną nadgorliwością eurodecydentów? I z pójściem na łatwiznę?
Zauważmy, że jak dotąd nie ma żadnych odgórnie narzucanych wszystkim państwom członkowskim UE ustaleń odnośnie obowiązku używania świateł mijania. Czy powinniśmy je włączać tylko przy złej widoczności, czy musimy to robić niezależnie od pory dnia, roku i pogody? Panuje tu całkowita dowolność, każdy kraj wprowadza własne przepisy, a przecież rozstrzygnięcie dające odpowiedź na powyższe pytanie, zważywszy liczbę jeżdżących po europejskich drogach aut, miałoby bardzo konkretny wpływ na globalne zużycie paliwa, a więc i na zanieczyszczenie powietrza.
"Unia" stale zaostrza limity zawartości szkodliwych substancji w spalinach. Producenci aut od dawna żalili się, że sprostanie nowym wymogom stawianym silnikom wysokoprężnym jest coraz trudniejsze technicznie i nieuzasadnione ekonomicznie. Narzekali, ale nieśmiało i po cichu. Nikt nie odważył się na otwarty sprzeciw i pójście na wojnę z "Brukselą". Zamiast tego próbowano obejść przepisy, cichcem instalując w samochodach oprogramowanie, które podczas oficjalnych testów pozwalało fałszować wyniki pomiarów zawartości tlenków azotu w spalinach z silników Diesla. Gdy owe machinacje wyszły na jaw - zresztą nie w Europie, lecz w w USA - wybuchł skandal. Pierwszą ofiarą tzw. afery spalinowej padł Volkswagen, lecz dzisiaj wiadomo, że podobne praktyki stosowały także inne koncerny.
I co? I nic. "Bruksela", zamiast uderzyć się w piersi i przyznać, że w swojej trosce o ekologię oderwała się od realiów, całą winę zrzuciła na "złych" menedżerów przemysłu motoryzacyjnego. Ba, Komisja Europejska stwierdziła, że Volkswagen "powinien zrekompensować konsumentom straty poniesione w wyniku skandalu z fałszowaniem pomiarów toksyczności spalin". Oczywiście każdy chętnie przyjąłby opiewający na okrągłą sumkę w eurowalucie przelew z Wolfsburga, wypada jednak zapytać, o jakie straty chodzi? Czy nie większą krzywdę przyniosłoby nabywcom aut pełne wdrożenie unijnych dyrektyw, regulujących kwestie emisji spalin? Ryzykowne manipulacje z oprogramowaniem silników nie wynikały wszak ze złej woli szefostwa koncernów samochodowych, lecz z wiedzy inżynierskiej. Ta jasno wskazywała, że pojazdy w pełni spełniające unijne ekonormy będą miały wyraźnie gorsze, rozczarowujące kierowców osiągi, co skądinąd może negatywnie odbić się na sprzedaży takich samochodów.
Skoro KE tak troszczy się o zmotoryzowanych konsumentów, to dlaczego nie zajmie się energicznie problemem znacznie dla nich dotkliwszym - urealnieniem podawanych przez producentów danych, dotyczących zużycia paliwa?
Wiele szumu wywołała niedawna wypowiedź Martina Schulza, prominentnego unijnego polityka i kandydata na kanclerza Niemiec. Opowiedział się on za zwiększeniem produkcji samochodów elektrycznych i odgórnym ustalaniem ich udziału procentowego w rynku Unii Europejskiej. W Polsce propozycja ta spotkała się z reakcją burzliwą, bardzo nieprzychylną, a przy tym, jakby to rzec... niemerytoryczną, odnoszącą się do osoby pomysłodawcy. Przy okazji znowu dostało się samej "Brukseli". "Skrajny irracjonalizm eurourzędasów przekracza wszelkie normy. Oby Polska opuściła ten kołchoz zanim do końca skretynieją. Polska jak wielokrotnie pokazała historia sobie poradzi, bo mamy ludzi wierzących i patriotów a ta UE zdąża do samozagłady wbrew logice" - napisał jeden z internautów.
Hm... Czy rzeczywiście ktoś, kto pisze o unijnym "kołchozie", może być, jak wynikałoby z podpisu ("50+") człowiekiem po pięćdziesiątce, a zatem pamiętającym czasy sprzed roku 1989? Bowiem pomimo wszelkiej, niejednokrotnie uzasadnionej krytyki, porównywanie Unii Europejskiej i jej instytucji do ZSRR, RWPG, Układu Warszawskiego i całej epoki gospodarki rozdzielczo-nakazowej, jak to z lubością czyni wielu internetowych komentatorów, trzeba uznać za grubą przesadę. Nie dajmy się zwariować!
(A)