Apelujemy o wyeliminowanie chińskiego pseudooświetlenia
Kato Starszy, mówca i polityk ze starożytnego Rzymu, każde swoje przemówienie, niezależnie od tego, czego dotyczyło, kończył stwierdzeniem: "A poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć". Są współcześni internauci, którzy w każdej toczącej się w sieci wymianie opinii, obojętnie, jaki jest jej punkt wyjścia, domagają się likwidacji obowiązku jazdy z włączonymi w dzień światłami mijania.
Ostatnio nieustającą debatę na ten temat podgrzała dodatkowo interpelacja złożona w Sejmie przez trzech posłów i odpowiedź, którą otrzymali z Ministerstwa Infrastruktury.
Paweł Szramka, Paweł Skutecki i Maciej Masłowski postulują zniesienie wyżej wspomnianego przepisu, resort infrastruktury informuje, że tego nie zamierza czynić.
Można się zastanawiać, czy tego rodzaju dyskusja ma w ogóle jakikolwiek sens, bowiem obie strony sporu mają swoje, trudne do zbicia argumenty.
Przeciwnicy jazdy na światłach: badania naukowe dowodzą, że wprowadzenie tego obowiązku w żaden sposób nie przyczynia się do zmniejszenia liczby wypadków drogowych (autorzy interpelacji powołują się tu na prace dr inż. Sławomira Gołębiowskiego).
Zwolennicy (odpowiedź z MI): "(...) w Holandii badania przeprowadzone przez Instytut Badań Naukowych (TNO) wraz z Instytutem Badań Bezpieczeństwa Drogowego potwierdziły, że używanie świateł do jazdy dziennej poprawia bezpieczeństwo w ruchu drogowym."
Przeciwnicy: to absurd, żeby włączać światła nawet w środku dnia, latem, przy świetnej widoczności.
Zwolennicy (MI): analiza wykonana przez prof. dr hab. inż. Wojciecha Żagana z Politechniki Warszawskiej, uznanego eksperta "w tematyce techniki świetlnej", wykazała, że "pojazd z włączonymi światłami mijania jest lepiej widoczny, co należy rozumieć jako możliwość jego wcześniejszej identyfikacji."
Przeciwnicy: jeżdżąc cały czas z włączonymi światłami zużywamy więcej paliwa.
Zwolennicy: wzrost spalania jest minimalny i pomijalny.
Przeciwnicy: w przypadku pojedynczego samochodu tak, ale przemnożenie owych minimalnych ilości przez miliony pojazdów krążących po polskich drogach daje tysiące ton dwutlenku węgla, przyczyniających się do globalnego ocieplenia klimatu.
Zwolennicy: nie przesadzajmy; zresztą wystarczyłoby, gdyby kierowcy trochę zdjęli nogę z gazu, a ogólne zużycie paliwa, a zatem i emisja spalin zmniejszyłyby się na tyle, by z nawiązką zrekompensować ich wzrost wynikający z obowiązku jazdy na światłach.
Przeciwnicy: w kilkunastu państwach Europy, m.in. w Niemczech, nie ma wymogu używania świateł od świtu do zmierzchu przez cały rok.
Zwolennicy: ale w kilkunastu innych, na przykład w położonych bardziej na południe Włoszech, taki przepis jest.
I tak dalej, i tak dalej... Na każdy argument można znaleźć kontrargument. Jedne badania naukowe przeciwstawić innym. Zwłaszcza w tak trudnej do jednoznacznego rozstrzygnięcia kwestii, jak konkretny, wyrażony w liczbach wpływ jednego, wyizolowanego czynnika na bezpieczeństwo ruchu drogowego. Szczególnie śmieszą nas poparte profesorskimi tytułami ekspertyzy, które wykazują, że oświetlony pojazd jest lepiej widoczny niż nieoświetlony. Równie zabawne jest powoływanie się na autorytety ze świata polityki. Ministerstwo Infrastruktury wskazuje na przykład Słowenii, gdzie "Zgromadzenie Narodowe (...) umotywowało zasadność utrzymania przedmiotowego obowiązku stwierdzeniem, że korzyści płynące z jazdy z włączonymi światłami w znacznej mierze przewyższają niedogodności z tym związane." No i co z tego? Parlament ma zawsze rację?
Tak czy inaczej decyzja o ewentualnym zniesieniu obowiązku jazdy przez cały dzień z włączonymi światłami mijania wymagałaby niejakiej odwagi. Czy jakikolwiek rząd w Polsce będzie na taką odwagę stać? A może na początek zrobić porządek z tzw. światłami dziennymi i wyeliminować z naszych dróg samochody z pseudooświetleniem w postaci naklejanych na zderzaki chińskich pasków ledowych za kilkanaście złotych komplet?