Gdy widzę auto z zamontowanymi chińskimi ledami parskam śmiechem
Podwrocławski odcinek autostrady A4. Jadąc lewym pasem, posłusznie czekam, aż pewien uparty ćwok, po 10 minutowym manewrze, udowodni wyższość swojej Scanii nad wyprzedzanym właśnie MAN-em.
W pewnym momencie w lusterku widzę błysk - "salwą z długich" z lewego pasa zgania mnie rozpędzony Mercedes klasy S W220. Klnąc w myślach (że niby, gdzie mam ci idioto zjechać, pod naczepę?) zastanawiam się, dlaczego nie widziałem go wcześniej. Szybko okazuje się, że właściciel "ekskluzywnego" auta zamontował w zderzaku tanie, chińskie LED-y, przy których latarka w moim telefonie wydaje się być lotniskowym halogenem. Gdy właściciel utleniającej się "sonderklasse" (miałem chwilę czasu, by podziwiać pryśnięte podkładem tylne nadkola) - przy akompaniamencie dziurawego wydechu - odjechał starając się dogonić horyzont zrozumiałem, że scena, której byłem właśnie świadkiem rozegrać się mogła tylko w Polsce. W żadnym innym kraju nie spotkacie bowiem takiego stężenia motoryzacyjnej patologii w pojedynczej dawce.
Można by się czepiać o to, że zaprawki lakiernicze na Mercedesie klasy S, który - w swoim czasie - uchodzić miał za najbardziej ekskluzywne auto na świecie, w polskich warunkach wykonuje się pod domem, "z puszki". Można się też czepić o to, że dziurawy wydech wpienia wszystkich w promieniu 400 metrów od epicentrum w postaci benzynowego V6. W całej sytuacji najbardziej rozbroiły mnie jednak ledowe światła do jazdy dziennej, które - podobnie, jak chociażby instalację LPG - montuje się tylko w jednym celu: by oszczędzać.
Rozumiem sens inwestowania w LED-y jeżdżąc wartą 2 tys. zł Felicią, Corsą czy Lanosem. Przy odrobinie szczęścia zaoszczędzimy przecież dobre 30 zł na żarówkach, w perspektywie roku, być może, uda się też oszczędzić ze 3 litry paliwa. Za żadne skarby nie jestem jednak w stanie pojąć, po co ktoś decyduje się na montaż świateł do jazdy dziennej wydając na samochód 20 czy 30 tys. zł? Czy naprawdę wymiana żarówek raz do roku wiąże się dla większości rodaków z tak zaporowymi kosztami, by warto było wiercić dziury w zderzaku i pruć oryginalną instalację elektryczną?
Nie wiem, jak wy, ale ja - widząc tego typu samochód z zamontowanymi chińskimi ledami - odruchowo parskam śmiechem. Jeśli tak bardzo zależy ci na spalaniu, wystarczyło przecież kupić Passata TDI, a nie Mercedesa klasy S z benzynowym V6! O większą wiochę trudno nawet w Skansenie Wsi Mazurskiej...
Uprzedzając złośliwe komentarze... nie mam absolutnie nic do właścicieli Mercedesów klasy S. Sam, z chęcią, kupiłbym sobie takie auto, tyle tylko, że... mnie nie stać. Dlatego właśnie, od 3 lat, jeżdżę plebejską Skodą Octavią w dieslu, za którą zapłaciłem w salonie 83 tys. zł.
Roman Adamowski