"Afryką" do Rumunii czyli Urdele i Fogarasze
Do Rumunii motocyklem? A dlaczego nie? Stosunkowo niedaleko, a że trochę niebezpiecznie? To tylko dodatkowa dawka adrenaliny.
Honda africa twin to motocykl stworzony do dalekich podróży, nieważne, czy po drodze napotka asfalt, szutrową czy kamienistą drogę. Nawet zbliżający się do dojrzałych lat model RD04 z roku 1990 potrafi bezawaryjnie pokonać dystanse wielokrotnie dłuższe.
Cel podróży jest jasny: jazda po widoki i atrakcje. Wprawdzie i w Polsce ich nie brak, ale pogoda i ceny skłoniły mnie do wyboru Rumunii. Rzut oka na mapę, co tam warto zobaczyć? Może trasa transfogaraska, może Cluj, Bukareszt, a może nad morze? Zdecydujemy po drodze... Wyjazd z Krakowa raniutko, na Słowacji zaczyna padać, ale nie ma złej pogody dla motocyklistów, są tylko źle ubrani motocykliści: nieprzemakalny kombinezon, osłony na buty, zmiana rękawic i w drogę.
366 km, Eger
Krótki postój w ulubionym węgierskim mieście. "Afryka" przypięta solidnym łańcuchem do znaku drogowego, na tylnej tarczy hamulcowej dodatkowa blokada, tak już będzie do końca. Nie ma zabezpieczeń, które dadzą stuprocentowe bezpieczeństwo - te jednak powinny odstraszyć amatorów, zawodowcy zaś nie powinni mojej hondy ruszać. Spacer po centrum, kawa, szybki obiad z kieliszkiem Egri Bikaver (żal, że więcej nie wolno) i w drogę. O to chodzi w tym "wypoczynku": o nawijanie na koła kolejnych kilometrów, o rozglądanie się na boki, o zapachy, które nie docierają do ludzi podróżujących wewnątrz aut, o częste przystawanie w miejscach, w których akurat przyjdzie ochota. Ot, wystarczy kawałek pobocza... I znów ten rytuał: podniesienie szyby, ściągnięcie okularów, kasku, rękawiczek, otwarcie tankbagu, plecaka, sięgnięcie po aparat. Chwila poszukiwania, zdjęcie. I tak kilkanaście, czasem kilkadziesiąt razy dziennie. Lubimy to.
Granica węgiersko-rumuńska
Po lekkim wahaniu skręcam na pas przeznaczony dla obywateli Unii Europejskiej; trochę śmieszne uczucie. Kontrola szybka, bez kłopotów. I Rumunia. Każdy ma jakieś stereotypy, uprzedzenia, czegoś się spodziewa, czegoś obawia. Pewne lęki towarzyszyły również tej podróży. Oradea: na światłach trzymam mocniej motocykl, jakbym się bał, że go ktoś spode mnie ukradnie. Im bliżej centrum, tym miasto staje się ciekawsze. Kraina dacii - są wszędzie, w najdziwniejszych wersjach. A motocykli nie widać. Parkuję w samym centrum, w pobliżu rzeki. "Afryka" zapięta, tankbag biorę ze sobą, ale bocznych sakw nie chce mi się odpinać. Nie mają żadnego zamknięcia, ale może nic nie zginie, w końcu to tylko ciuchy. Pierwszy zakup to mapa Rumunii. Ławeczka i poszukiwanie przełęczy Urdele. Na nieszczęście tuż przed wyjazdem wyczytałem, że to najwyższa przejezdna przełęcz w całych Karpatach - żal nie zobaczyć. Niestety, okazuje się, że Urdele jest dość daleko na południe, trzeba dorzucić drobne 400 km. Benzyna 26 tysięcy lei za litr (wymieniłem pieniądze i po kilku latach przerwy znów wiem, co to znaczy być milionerem), stacji benzynowych dużo, są wśród nich rosyjski Łukoil i węgierski OMV. Tankujemy u Węgrów, bo mają dobrą kawę. Droga wiedzie wsiami, które może i są biedniejsze niż polskie, ale dużo bogatsze niż oczekiwałem. Policjanci na widok monstrualnej "afryki" podnoszą rękę, ale tylko w geście pozdrowienia. To samo czynią dzieciaki. Trochę się tych rumuńskich dróg bałem, zwalniałem przed każdym zakrętem, oczekując tych dziur, zaprzęgów konnych, krów, koni, świń, pijanych Cyganów... Nic z tego, co jakiś czas spowalniają nas tylko remonty nawierzchni. I choć jej stan jest podobny do dróg polskich, dzięki mniejszemu natężeniu ruchu udaje się osiągać niezłą średnią prędkość.
Przełęcz Urdele
Kolejny nocleg wypada gdzieś wysoko w górach Parang (przed wyjazdem nawet nie wiedziałem, że takie istnieją!). Droga z Petrosani to nędzny asfalcik, który kończy się po kilku kilometrach i przechodzi w niegroźny szuterek. Szosa pnie się intensywnie w górę, ale "afryce" to nie przeszkadza. Z przeciwka wyjeżdża najprawdziwszy TIR i to mnie uspokaja - skoro oni dają radę... To jedyne auto na dystansie kilkunastu kilometrów. Osiągamy jezioro Vidra, 1289 metrów. Po drugiej stronie w blasku zachodzącego słońca widać wielki hotel. Na drodze zaczyna się asfalt, winkielkami dookoła jeziora mkniemy w jego kierunku. Po 15 km okazuje się, że hotel owszem, jest, nawet sześciopiętrowy, tyle że nigdy nie został wykończony i w stanie surowym stoi już kilkanaście lat. Na szczęście tuż przy nim jest ośrodek, przy którym parkuje 5 motocykli z bawarskimi rejestracjami. Wino zbliża ludzi: na Urdele pojedziemy z Niemcami.
Trochę trudno w górach było znaleźć tę drogę, ale się udało. Wszystkiego 35 km szutru, błota i kamieni. Wciąż bardzo pod górę i coraz ciaśniej. Co rusz postój na zdjęcia. Kamienie na drodze bardzo ostre, przez głowę przebiega myśl: a jak złapiesz gumę? Najbliższy wulkanizator to pewnie z 50 km. Pchać? 2145 metrów, to już tu; zielone te góry! Nasze Tatry bardziej poszarpane, po tych można jeździć motocyklem niemal "na krechę". Zjazd nie był ekstremalny. Kierujemy się na Curtea de Arges, by trasę transfogaraską wziąć od południa.
Trasa transfogaraska
O Fogaraszach słyszałem, w końcu to najwyższe góry Rumunii. Trasa transfogaraska została zbudowana w latach 70. i jest uznawana za najładniejszą drogę Rumunii. Początek interesujący, kręta leśna szosa, kilka przewieszonych nad przepaściami mostków, jakiś zamek wysoko nad drogą. W końcu zapora o wysokości 160 metrów i sztuczne jezioro w środku gór. Droga wokół niego jednak nudna i niebezpieczna, a to dzięki żwirowi, który leży na zakrętach. Przednia opona "afryki" już się nadaje do wymiany, to kamienie na Urdele tak ją urządziły, klocki hamulcowe też jakby cieńsze niż na starcie w Krakowie. Jest bardzo gorąco, ale nie decyduję się na ściągnięcie kurtki. Podobają mi się jej protektory, wolę się w niej pocić niż obawiać każdego zakrętu. Już osiemnasta, z pastwisk do zagród ciągną owce. Idą jedna za drugą; z daleka wyglądają jak koraliki na sznurkach. Po prawej schronisko, chce się pić, ale dziś jeszcze w planach Sighisoara. Trzeba jechać. Asfalt staje się rewelacyjnie równy, a droga śmiało wypiętrza pod górę. Winkielki, zakręty, patelnie, jedna przechodząca w drugą. Pusta droga, więc zabawa jest przednia. Z każdym zakrętem wyżej i wyżej. Nad głowami zalegają chmury, po prawej stronie coraz większe płaty śniegu, choć to lipiec. A przed "afryką" wyrasta czarna dziura. To już koniec, a właściwie połowa drogi: wjazd do tunelu. 880 metrów wykutych w skale na wysokości 2053 m. Tunel oczywiście nieoświetlony i zamglony. Zaparowana szyba w kasku, nie wiadomo jak jechać: nic nie widać na długich, nic nie widać na krótkich światłach. Wreszcie światełko w tunelu staje się większe i większe.
Niecały kilometr przejechany pod górę, a jakże inny świat. Wita nas słońce i ciepło. Zjazd w dół to sama przyjemność. Nie zrozumie ten, kto nie spróbuje. Reszta drogi to już tylko atrakcje turystyczne Sighisoary i Bukowiny. W sumie 2600 km nawinięte na koła bez awarii i niepotrzebnych przygód. Rumunia okazała się ciekawsza, bardziej malownicza i bezpieczniejsza niż sądziłem. Po drodze spotkaliśmy wędrujących Cyganów, niemieckich motocyklistów, włoskich i francuskich turystów. Tylko Polaków jakby mało. Może się boją? Tylko czego?