Hammond o wypadku (cz. 4)

Chwilę pogadaliśmy, a potem wdrapałem się do środka, stawiając jedną nogę na siedzeniu, dołączając do niej drugą i zniżając się pod poziom dachu.

Zadbałem o dodatkową przestrzeń pod sklepieniem, ponieważ miałem na głowie kask i nie chciałem zarysować lśniącego, nowego lakieru o metalowe pręty. Usadowiłem się w fotelu, pilnując, żeby tym razem pasy bezpieczeństwa znalazły się z przodu gotowe do zapięcia.

Colin zerknął do środka, rozejrzał się, sprawdzając, czy wszystko w porządku, i odsunął się, by technik mógł zapiąć pasy. Naciągnął je mocno. Tak mocno, że ledwie mogłem oddychać. Ci goście dmuchali na zimne. A potem Colin znów się pochylił i zaczął mocować paski, które łączyły moje przedramiona z pasami bezpieczeństwa.

Reklama

- Po co one są? - zapytałem.

- Jeśli dojdzie do wypadku i wylądujesz na dachu, uchronią ręce przed obijaniem się po całym kokpicie i nie zrobisz sobie krzywdy.

- Nie chcę wylądować na dachu.

Uważnie przyjrzałem się paskom mocowanym przez Colina. Zobaczyłem, że podczas ewentualnego koziołkowania rzeczywiście uniemożliwią moim rękom obijanie się po kokpicie. Spojrzałem w bok na masywne, zaokrąglone pręty i skrzywiłem się na myśl o tym, że moja ręka mogłaby uwięznąć między nimi a ziemią.

Colin sprawdził pasy bezpieczeństwa, a potem jeszcze raz oparł się o pręty i poprosił, żebyśmy wspólnie powtórzyli informacje na temat urządzeń kontrolnych. Tym razem nie ćwiczyliśmy jednak na sucho. Na mój znak silnik miał zostać odpalony na serio. Po raz pierwszy w życiu szykowałem się do obsługi silnika odrzutowego.

Starając się zapanować nad oddechem, przećwiczyłem wszystko jeszcze raz. Dla odmiany powstrzymałem się od dowcipkowania, nie było tu miejsca na wygłupy. Podczas przygotowań owładnęła nas po prostu atmosfera spokoju i powagi. Colin był ze mnie zadowolony, więc mogliśmy to zrobić na serio. Dałem znak.

Colin, majacząc gdzieś w dole mojego pola widzenia - gdyż na ugiętych kolanach zbliżył się do przedniej części pojazdu - pstryknął odpowiednie przełączniki i silnik był gotów do startu. Na umówiony sygnał motor wystartował. Umieszczony za moją głową mechanizm zdolny do wytworzenia wystarczającej mocy, by przegonić pod niebem myśliwca, natychmiast obudził się i zaczął wchodzić na obroty. Choć doskonale wiedziałem, co się dzieje, jak działa to urządzenie i co za chwilę nastąpi, poczułem przypływ podekscytowania zmieszanego ze strachem, gdy mój umysł skonfrontował się z bardzo realistyczną i bliską obecnością czegoś, co bez wątpienia nazywało się silnikiem odrzutowym. Dźwięk przeszedł w pisk znany bywalcom lotnisk na całym świecie.

Tym razem nie mościłem się jednak w fotelu, zapinając pasy. Nie otaczali mnie inni pasażerowie gawędzący o starcie i pogodzie u celu podróży. I nie było nikogo oprócz mnie, kto zapanowałby nad masywnym potworem, który właśnie pracował nad zwiększaniem hałasu i agresji, wydając z siebie przeciągłe wycie. Colin uniósł kciuki i spojrzał na mnie. Dałem znak, że wszystko w porządku, a on wycofał się do punktu startowego po prawej, nieco z przodu. Moja stopa trzymała pojazd w miejscu i czułem siłę napierającą na hamulec od drugiej strony.

Samochód, który do tej pory był doglądany i pielęgnowany jak delikatny pacjent, przeobraził się w dziką istotę trzymaną w ryzach tylko dzięki mojej prawej stopie. Czułem jego pierwotne pragnienie wyswobodzenia się i pognania w siną dal. Colin dał znak, żebym ruszał. Nadszedł czas. Zsunąłem stopę z hamulca. Bolid ruszył i poczułem, jak mu ulżyło, kiedy moc silnika w końcu zrzuciła więzy i wyrwała się na wolność. Przyspieszenie było ogromne, ale wrażenie inne, niż przypuszczałem.

Wyobrażałem sobie, że kiedy wystrzelę z linii startu, zawładnie mną oszałamiająca, rozmazująca wszystko prędkość. Było jednak inaczej. Nie czułem dzikości, gwałtowności, lecz tylko to, że właśnie poddaję się nieuniknionemu losowi. Zdecydowanemu, uporczywemu pędowi, absolutnej sile, której mogłem się co najwyżej podporządkować. Jej nieustępliwość i moc rosły. Podobnie jak prędkość. Ta zwiększała się błyskawicznie. 13,7 sekundy po zdjęciu stopy z hamulca jechałem 330 kilometrów na godzinę. Siedząc w kokpicie, nie mogłem jednak o tym wiedzieć. A nawet gdyby zamontowano tam prędkościomierz, chyba nie odważyłbym się spuścić wzroku i na niego spojrzeć. Miałem sporo do zrobienia.

Czekając na to zadanie, zacząłem traktować kierownicę jako coś w rodzaju ozdoby, zwykłe miejsce gdzie można oprzeć dłonie, podczas gdy silnik decyduje, dokąd będziemy jechać. Tak naprawdę wykonywałem jednak ciągłe korekcje, usiłując sprawić, by samochód jechał prosto przed siebie. Z uwagi na nachylenie powierzchni lotniska i boczny wiatr nakazano mi utrzymywać stały, trzydziestostopniowy skręt kierownicy, żeby pojazd jechał prosto. Nie miałem pojęcia, jakie to istotne. Nie spodziewałem się również, że tak wiele informacji dotrze do mnie za pośrednictwem kierownicy.

Być może z uwagi na potęgę silnika, moc i hałas uwolniony z tyłu tak naprawdę nie pomyślałem o tym, ile będę miał do zrobienia z przodu. Daleki od wejścia w rolę odważnego, lecz nieprzydatnego pasażera, na którą byłem przygotowany, odkryłem, że kierowca takiej maszyny to bardzo, bardzo zajęty osobnik. Próbowałem skupić wzrok na pasie startowym. Lada chwila miałem minąć pachołki oznaczające miejsce, w którym powinienem zgasić motor i otworzyć spadochron, żeby się zatrzymać.

Ciężko było cokolwiek dostrzec. Nawierzchnia pasa informowała kierownicę o każdym wyboju i fałdce, a powstałe w ten sposób drgania wędrowały wzdłuż moich dłoni i rąk. Sam pojazd lekko się trząsł i wibrował od powietrza, które przemykało przez silnik i wokół wozu. Pas startowy, pędząc pod kołami, słał mi wibracje przez podwozie. Wszystkim zawładnął hałas. Nie zmieniał się ani nie różnicował adekwatnie do wysiłków samochodu. Moje zmysły zalał nieprzerwany ryk, kiedy silnik gnał w stronę horyzontu, a powietrze z przodu zawodziło, gdy przemocą spychałem je z drogi z ogromną prędkością.

Pędziłem przed siebie, a w kask łomotało mi powietrze, które przeobraziło się w wiatr o niewyobrażalnej sile. Tłukło mnie w głowę, zwiększając poczucie dezorientacji. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, co będzie, jeśli przeoczę pachołki i uderzę w jeden z nich, zamiast przejechać środkiem. Co stałoby się wówczas z samochodem? Co stałoby się ze mną? Na domiar złego parowała mi szybka osłaniająca oczy. W kaskach czasami się to zdarza, zwykle dlatego że wydychane powietrze nie znajduje ujścia poza kask i gromadzi się po wewnętrznej stronie szyby, ograniczając widoczność. Być może kołnierz działał jak plomba u dołu kasku, uniemożliwiając wydychanemu powietrzu ucieczkę.

Może za bardzo dyszałem z przejęcia i wysiłku, jakiego wymagało kierowanie. Próbowałem zapanować nad ruchami klatki piersiowej i uspokoić oddech. W gardle czułem drżenie i ściskanie, kiedy usiłowałem oddychać powoli i spokojnie. Osłona parowała jeszcze bardziej. Nie mogłem oderwać dłoni od kierownicy, żeby ją podnieść. A nawet gdybym mógł, nie uśmiechała mi się perspektywa wiatru na twarzy przy prędkości, z jaką właśnie jechałem.

I wtedy przez zaparowaną szybę dostrzegłem pachołki, ich fluorescencyjne końcówki, dzięki którym były lepiej widoczne podczas dnia, który nagle zrobił się dla mnie bardzo mglisty. Były tuż przede mną, ale w ułamku sekundy znalazłem się na równi z nimi. Nadszedł właściwy moment. Zastanawiałem się, jak zdołam oderwać prawą dłoń od kierownicy, żeby chwycić dźwignię wyzwalającą spadochron i gaszącą motor. Za chwilę miałem się tego dowiedzieć.

Gdy pas startowy mknął z Bóg wie jaką prędkością, gdy silnik odrzutowy za moimi plecami ryczał i drżał, gdy samochodem leciutko rzucało na prawo i lewo, odsunąłem dłoń od pistoletowego uchwytu kierownicy i odszukałem dźwignię po prawej. Lewa ręka pewnie spoczywała na kierownicy. Ufałem jej. Prawą wymacałem dźwignię. Moje palce zacisnęły się na metalowej końcówce. Pociągnąłem i gładko odchyliła się do tyłu. Silnik odrzutowy przemienił się z ryczącego potwora w spokojniejszą, bardziej uległą bestię, bo jego pełne furii wycie przeszło w przeciągłe westchnienie.

Zastanawiałem się, czy spadochron zadziałał. Wtedy jakaś siła szarpnęła mnie do przodu i już wiedziałem, że owszem, tak. Ogromna jedwabna czasza wystrzeliła ze swojej tuby na tyłach samochodu i pochwyciła powietrze pędzące z prędkością 330 kilometrów na godzinę. Pociągnięcie za dźwignię okazało się zadowalająco mechaniczną, realną operacją.

W epoce kiedy wiele ważnych procesów rozpoczyna się dzięki pstryknięciu przełącznika lub dotknięciu ekranu komputera, miło było pociągnąć za dużą metalową dźwignię, która najwyraźniej wprawiła w ruch inne dobrze naoliwione elementy maszynerii. Szarpnięcie spadochronu było zdumiewające.

Przy maksymalnym przyspieszeniu taki pojazd potrafi wbić kierowcę w fotel z siłą 1,8 G, czyli 1,8 raza więcej, niż wynosi przyspieszenie ziemskie, a rozpędzony samochód sportowy może zapewnić jedynie 0,5 G. Jednak podczas hamowania ogromna czasza spadochronu potrafi zatrzymać bolid tak gwałtownie, że kierowcę wyrzuca do przodu z siłą 3,5 G.

Dla porównania: w podobnej sytuacji kierowca zwykłego auta może poczuć co najwyżej 1 G. Zaparło mi dech w piersiach, kiedy natarłem ciałem na ciasne pasy. Ale było przyjemnie. Nastąpił finał. Ostatni akt dramatu, który trwa zaledwie kilka sekund, lecz angażuje siły tak niewiarygodne, jakby należały do innego świata. W czasie 9,3 sekundy samochód zwolnił do bardziej ulicznej prędkości stu kilometrów na godzinę.

Skręciłem w lewo i skierowałem się do miejsca postoju, gdzie czekała na mnie ekipa. Wcześniej przygotowaliśmy plan działań na zakończenie pierwszej rundy.

Vampire pędzący pasem startowym został sfilmowany, a ekipa dostała zadanie błyskawicznego przemieszczenia się w umówione miejsce, gdzie miałem się zatrzymać i podzielić wrażeniami. Nie zadałem sobie trudu, by zaplanować to, co powiem. W takich sytuacjach najlepiej zaczekać na odpowiedni moment, a potem po prostu otworzyć usta i pozwolić, by wypłynęło przez nie to, co krąży w umyśle. Efekt końcowy może nie być elegancki, przemyślany i potoczysty, ale takie słowa będą prawdziwe, szczere i uczciwe. A widzom dają coś bardziej wyjątkowego i osobistego niż większość dopieszczonych, przemyślanych i przygotowanych wcześniej przemówień.

W takich chwilach telewizja naprawdę może podarować ci coś szczególnego. Nacisnąłem pedał hamulca po raz drugi, żeby zupełnie zatrzymać samochód. Członkowie ekipy filmowej rzucili się w moją stronę ze Scottem, reżyserem, na czele. Byli podekscytowani, ale jak zwykle zachowywali się profesjonalnie, pchając kamerę w moją stronę. Gdy tylko stanęła w miejscu, zacząłem mówić. Z ust tryskały mi słowa próbujące wyrazić tę euforię, to podniecenie. Usiłowałem opisać, jakie to uczucie być przez kilka sekund zdanym na łaskę czegoś tak niewiarygodnie potężnego.

Mój kumpel Colin Goodwin powiedział mi wcześniej, że przejażdżka tym samym pojazdem była doświadczeniem, które odmieniło jego życie. Zrozumiałem, co miał na myśli. I usiłowałem przekazać chociaż mały ułamek tego uczucia ciemnemu, wszystkowidzącemu oku wymierzonej we mnie kamery telewizyjnej, podczas gdy oklapły spadochron łopotał i opadał za samochodem, a silnik odrzutowy studził się na bryzie.

Była dopiero pierwsza po południu. Chciałem jechać szybciej, pragnąłem większej prędkości. Wiedziałem, że nim dzień dobiegnie końca, dostanę ją. To było potężne, obezwładniające doświadczenie, które uderzyło we mnie tak wielką dawką adrenaliny, jakiej oczekiwałem. Tamtego dnia miałem je jednak przeżyć jeszcze kilkakrotnie i było mnóstwo do zrobienia.

Zaplanowaliśmy pięć, sześć kolejnych rundek. Najpierw należało odholować samochód na początek pasa startowego i oddać pod troskliwą opiekę Colina i jego asystenta. Obaj podjechali swoim zwyczajnym transitem, podczas gdy ekipa filmowa kończyła rejestrować moje wrażenia. Wygramoliłem się z samochodu, wymieniłem kilka uścisków dłoni i poklepywań po plecach z członkami ekipy, a potem chwilę porozmawiałem z Colinem. On prowadził ten pojazd tysiące razy. Spojrzałem mu w oczy i próbowałem dostrzec w nich iskierkę uznania: połączyło nas przecież wspólne doświadczenie i odwiedziliśmy miejsce dostępne tylko nielicznym. Przywiązaliśmy samochód z silnikiem odrzutowym do liny umocowanej z tyłu vana. Colin miał go odholować z powrotem na początek pasa startowego, a ja podjąłem się sterowania.

Przypomniał mi, że tym razem powinienem uważać na hamulec, bo nie byłoby fajnie, gdybym wjechał nim w ciężarówkę i zniszczył nos kadłuba. O dziwo, wleczenie się z powrotem pasem startowym z prędkością 30 kilometrów na godzinę na holu za transitem okazało się prawie tak samo stresujące jak jazda w drugą stronę z napędem odrzutowym. Przy małej prędkości miałem czas na przypomnienie sobie, że to naprawdę wyjątkowa maszyna i że należy do człowieka, który zainwestował mnóstwo czasu i pieniędzy, by zbudować ją i nią jeździć.

Odholowaliśmy vampire'a na linię startu bez żadnych żenujących perturbacji, a potem zostawiłem Colina i jego drużynę, by przeprowadzili rozmaite przygotowania do następnej rundy. Popijając kolejną herbatę, osaczyłem Pata, producenta, i powiedziałem mu o problemach z osłoną kasku. Zadzwoniliśmy do zespołu produkcyjnego i wysłaliśmy go na poszukiwania lokalnego sklepu, gdzie można kupić jeden z dostępnych na rynku produktów, którymi spryskuje się wnętrze szybek w kaskach, żeby uchronić je przed zaparowaniem.

Ciąg dalszyTUTAJ

Dowiedz się więcej na temat: wypadek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy