Auto z Anglii? Sztuczny problem!

Nie od dziś wiadomo, że niektóre polskie przepisy, są - łagodnie mówiąc - dziwne.

W zeszły czwartek, 30 września, Komisja Europejska po raz kolejny upomniała Polskę za odmowę rejestracji w naszym kraju pojazdów z kierownicą po prawej stronie. Kwestia tzw. "anglików" budzi sporo kontrowersji, ale z prawnego punktu widzenia działania Polski zdają się mocno kontrastować z zasadami przyjętymi w Unii Europejskiej.

"Anglik"? Tak, ale zabytkowy

Przypomnijmy, że w Polsce wciąż obowiązuje zakaz rejestracji pojazdów z kierownicą po prawej stronie. W drodze wyjątku, jak chociażby w przypadku pojazdów specjalistycznych i zabytkowych, znieść go może Minister Infrastruktury. Nie ma jednak prawnej możliwości zarejestrowania pojazdu przystosowanego do ruchu prawostronnego, bez tzw. "przekładki" kierownicy.

Reklama

Zdaniem Komisji Europejskiej zmuszanie właścicieli do poddawania samochodów takim przeróbkom to nadgorliwość - "angliki" z powodzeniem rejestrowane są w innych krajach członkowskich Unii. Co więcej, przedstawiciele Komisji Europejskiej zarzucają Polsce łamanie wielu unijnych przepisów, w tym dyrektywy o homologacji układów kierowniczych z 1970 roku, dyrektywy ramowej o homologacji pojazdów z 2007 roku oraz - w szczególności - artykułu 28 unijnego traktatu gwarantujący swobodny przepływ towarów.

My swoje, Unia swoje...

Chociaż na Polskę sypią się kolejne gromy, nasi urzędnicy - niewzruszenie - zasłaniają się dopuszczalną przez UE możliwością wprowadzenia zakazów i ograniczeń uzasadnionych "względami bezpieczeństwa publicznego i ochrony zdrowia". Resort Infrastruktury twardo stoi na stanowisku, że "angliki" stanowią zagrożenie dla ruchu.

Problem w tym, że tego typu argumentacja nie grzeszy logiką. Po Polsce, bez żadnych problemów, poruszać się mogą zarejestrowane w innych krajach Unii Europejskiej auta z kierownicą po prawej stronie. Wynika z tego, że mieszkający na Wyspach Brytyjskich Polacy, którzy przyjeżdżają do kraju zarejestrowanymi w Anglii samochodami, nie są zagrożeniem dla "bezpieczeństwa publicznego i zdrowia". Trzymając się argumentacji naszych urzędników dojdziemy więc do wniosku, że "angliki" stają się niebezpieczne dopiero w rękach polskich autochtonów...

Oczywiście, stanowisko Ministerstwa Infrastruktury nie jest bezpodstawne. Konstrukcyjnie pojazdy przystosowane do ruchu lewostronnego istotnie różnią się od tych z kierownicą po lewej stronie. Kierowca, zwłaszcza w czasie manewru wyprzedzania, ma bardzo ograniczone pole widzenia, by upewnić się, że może rozpocząć manewr, musi wjechać na przeciwległy pas ruchu. Niebezpieczeństwo stwarzać też może oświetlenie, którego nastawy różnią się od tych z pojazdów przystosowanych do ruchu prawostronnego.

Zarówno Unia Europejska, jak i Ministerstwo Infrastruktury ma swoje racje. Wiele wskazuje jednak na to, że sporną kwestię rozwiązać będzie trzeba wybierając tzw. "mniejsze zło". Problem jest też o wiele mniejszy, niż wydawać by się to mogło na pierwszy rzut oka...

Umiemy jeździć, nie mamy czym...

Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że jazda "anglikiem" po Polsce nie jest łatwa. Gdyby jednak na kwestię bezpieczeństwa spojrzeć nieco szerzej, może się okazać, że auta z Wielkiej Brytanii przynieść mogą więcej pożytku niż szkód. Jak to możliwe?

Przypomnijmy, że biorąc pod uwagę europejskie statystyki wypadków, Polska wcale nie znajduje się w niechlubnej czołówce. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że nasi kierowcy są jednymi z lepszych na Kontynencie. Dowód? W zeszłym roku doszło w naszym kraju do 44 185 wypadków. To ponad trzykrotnie mniej niż w Anglii, ponad czterokrotnie mniej niż we Włoszech i ponad siedmiokrotnie mniej niż w Niemczech!

Problem leży, niestety, gdzie indziej. W Polsce wskaźnik zabitych, na 100 wypadków wynosi aż 11,1 osoby. Średnia europejska nie przekracza 6 osób! Dlaczego tak się dzieje? Oczywiście w większości protokołów z miejsca wypadków, jako przyczynę wpisuje się "nadmierną prędkość", ale - wbrew pozorom - to nie ona winna jest dużej śmiertelności. Problem leży raczej w stanie i wieku polskiego parku samochodowego.

W Niemczech, gdzie na drogach (i autostradach!) - mimo siedmiokrotnie większej liczby wypadków - ginie podobna liczba osób, co w Polsce, średni wiek pojazdu wynosi około 8 lat. Oznacza to, że statystyczny Schmidt jeździ samochodem wyprodukowanym w 2002 roku, czyli wówczas, gdy producenci przykładali już dużą uwagę do kwestii bezpieczeństwa oferowanych pojazdów.

W Polsce, średni wiek samochodu przekracza 14 lat, można więc przyjąć, że statystyczny Polak ma auto z 1996 roku. W tym miejscu należy dodać, że najbardziej renomowana organizacja badająca kwestię bezpieczeństwa aut - Euro NCAP powołana została do życia w roku 1997...

Trudne w prowadzeniu, ale bezpieczne

Nie jest też tajemnicą, że trzon floty zarejestrowanych u nas pojazdów to auta pochodzące z prywatnego importu, najczęściej z Niemiec, Włoch, Francji czy Szwajcarii. Duża część z nich to samochody, które trafiły do Polski po wypadkach, ich przywracanie do stanu używalności odbywało się "po kosztach".

Pod tym względem, pojazdy pochodzące z Wielkiej Brytanii zazwyczaj prezentują się o niebo lepiej. Atrakcyjne - podyktowane m.in. wysokimi podatkami - ceny na rynku wtórnym sprawiają, że aut po większych wypadkach po prostu się nie naprawia, dlatego też samochody, które wraz z powracającymi z zarobkowej emigracji właścicielami, trafiają do Polski z Wysp, mogą się przeważnie pochwalić dobrym stanem technicznym (oczywiście i tu zdarzają się wyjątki).

Dotyczy to również wieku - za stosunkowo niewielkie pieniądze można kupić młody konstrukcyjnie pojazd, z dokładnie przekalkulowanymi strefami zgniotu, poduszkami powietrznymi czy np. systemem kontroli trakcji.

Trzymając się argumentacji Ministerstwa Infrastruktury, może się więc okazać, że otwarcie się Polski na "angliki" faktycznie poskutkuje wzrostem liczby wypadków. Tyle tylko, że przy drogach może przestać przybywać krzyży.

Co więcej, obecnie obowiązujące przepisy - nakazujące właścicielom przekładkę kierownicy - często stwarzać mogą większe zagrożenie niż oryginalny "anglik". Ponieważ zapisy dotyczące "przystosowania samochodu do ruchu prawostronnego" nie są zbyt jasne, na rynku aż roi się od firm dokonujących tego typu przekładek "po kosztach". Problem jest niestety głębszy i dotyczy nie tylko mechaników partaczy, ale i diagnostów, którzy na tzw. przeglądzie zerowym przymykają oczy na rażące nieprawidłowości.

"Angliki"? Sztuczny problem!

Mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że odmawiając rejestracji pojazdów z kierownicą po prawej stronie, Ministerstwo Infrastruktury działa niejako wbrew własnym (finansowym) interesom. Wypada zauważyć, że największymi zwolennikami zniesienia zakazu rejestracji "anglików" nie są wcale osoby, mające zamiar kupić taki samochód, ale ci, którzy są już ich właścicielami. Sprawa jest więc mniej skomplikowana niż się wydaje, a cały spór - jak zwykle - toczy się o pieniądze.

Dla Polaków przebywających w Wielkiej Brytanii zakup przyzwoicie wyposażonego auta nie stanowi większego problemu. "Schody" zaczynają się dopiero, jeśli podliczyć koszty jego eksploatacji.

Każdy zarejestrowany w Anglii pojazd musi mieć opłacony podatek drogowy (road tax). Jego niezapłacenie traktowane jest jak przestępstwo, więc kierowcy każdego roku dopłacają do użytkowanych przez siebie pojazdów. Jak dużo? To zależy od daty pierwszej rejestracji oraz poziomu emisji spalin. Np. za sześcioletniego vauxhalla astrę z silnikiem o pojemności 1,4 l. (emisja CO2 167 gramów/km) rocznie zapłacić trzeba 180 funtów (ok. 800 zł), ale już np. ośmioletnie volvo S60 z silnikiem 2,0T (emisja CO2 ok. 230 gramów/km) kosztować nas będzie aż 425 funtów rocznie (1900 zł).

Pamiętajmy, że to jedynie koszt podatku drogowego. Oprócz niego zapłacić musimy też obowiązkowe ubezpieczenie OC. Jego wysokość zależy m.in. od miejsca zamieszkania i pojemności silnika (ta ostatnia podzielona jest aż na dwadzieścia grup). Wspomniana astra należy do 4. grupy, volvo do 15. Im wyższa grupa, tym wyższe ubezpieczenie. W niektórych przypadkach (młody kierowca, duże miasto, mocny silnik) cena ubezpieczenia OC może wynosić nawet połowę wartości pojazdu! W przypadku wartego 3 tys. funtów (13,5 tys. zł), ośmioletniego volvo S60, road tax i OC może nas kosztować ponad 1700 funtów (7,6 tys. zł) rocznie.

I tutaj właśnie dochodzimy do powodu, dla którego Polakom tak bardzo zależy, na możliwości rejestracji "anglików" w naszym kraju. Jeśli Ministerstwo Infrastruktury ugnie się pod naciskami Komisji Europejskiej koszt zarejestrowania i ubezpieczenia takiego auta w Polsce nie powinien przekroczyć dwóch tysięcy złotych rocznie.

Przypominamy również, że chociaż brytyjscy policjanci niechętnie patrzą na samochody na polskich numerach rejestracyjnych (które są często bezkarne wobec fotoradarów i parkometrów - nie sposób ustalić właściciela), każdy obywatel naszego kraju ma prawo poruszać się po brytyjskich drogach zarejestrowanym w Polsce autem przez sześć miesięcy. Na kierowcy ciąży jedynie obowiązek udowodnienia, że pojazd nie znajduje się na Wyspach dłużej niż pół roku, ma ważne badania techniczne i opłacone wszystkie podatki (w kraju jego rejestracji...).

"Dokumentem" potwierdzającym twierdzenia kierowcy o czasowym pobycie może być np. bilet z promu, czy faktura (w obu przypadkach koniecznie z zapisanym numerem rejestracyjnym) i odpowiednią datą.

Rodakom pracującym w Anglii zdecydowanie bardziej opłaca się więc dwa razy do roku odwiedzić ojczyznę swoim angielskim samochodem, niż rejestrować auto na Wyspach. Zwłaszcza, jeśli będą je mogli legalnie zarejestrować, a co za tym idzie, ubezpieczyć w naszym kraju...

Oczywiście, w przypadku osób na stałe pracujących w Wielkiej Brytanii, tego typu zachowanie jest naginaniem prawa, ale z punktu widzenia Ministerstwa Infrastruktury, lepiej jeśli opłaty rejestracyjne czy recyklingowe kierowca uiszcza w naszym, a nie angielskim urzędzie.

Biorąc powyższe pod uwagę, podsycany (również przez branżowe) media strach przed zalaniem naszego rynku tanimi autami z Wielkiej Brytanii, wydaje nam się mocno nieuzasadniony. Być może, faktycznie na naszych drogach przybywać będzie pojazdów z kierownicą po prawej stronie. Tyle tylko, że cyklicznie, głównie przy okazji angielskich długich weekendów i w czasie świąt...

Wygląda więc na to, że urzędników słynących z sięgania do kieszeni obywateli zawiódł w tym przypadku instynkt. Nie od dziś wiadomo, że jeśli nikt nie wie o co chodzi, chodzi o pieniądze.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy