Posłowie na drogach już nie bezkarni. Ale czy na pewno?

Polacy to naród indywidualistów, którzy jednak bardzo nie lubią, gdy jakikolwiek rodak zanadto wyrasta ponad przeciętność. Od lat wielkim społecznym poparciem cieszy się u nas, skądinąd nie do końca poprawne pod względem gramatycznym, hasło: "każdemu po równo". Owo "po równo" dotyczy zarówno dóbr materialnych, jak i różnego rodzaju uprawnień.

Szczególną niechęć wzbudza immunitet, chroniący parlamentarzystów przed odpowiedzialnością za wykroczenia drogowe.  Premier Ewa Kopacz zapowiedziała likwidację tego, zdaniem milionów kierowców, zupełnie nieuzasadnionego przywileju. "Na drogach nie może być równych  i równiejszych" - oznajmiła podczas zorganizowanej pod koniec czerwca konferencji prasowej, informując, że już niebawem posłowie, senatorowie, sędziowie, prokuratorzy, szef IPN, główny inspektor ochrony danych obywatelskich i rzecznik praw dziecka będą płacić mandaty jak wszyscy obywatele.

Reklama

Przy okazji wyszło na jaw, że projekt stosownej ustawy w tej sprawie czeka w Sejmie już od ponad dwóch lat, jednak prace legislacyjne jakoś nie mogły doczekać się sfinalizowania. Nabrały tempa dopiero teraz, w ogniu kampanii wyborczej.

10 lipca Sejm jednogłośnie (!) przyjął ustawę, która ma położyć kres bezkarności osób, kryjących się dotychczas za immunitetem. Jest jednak pewne "ale". Otóż okazało się, że w zapowiedziach pani premier zabrakło jednego, lecz ważnego słowa. Jest to słowo "mogli". Otóż, zgodnie z nowymi przepisami, uprzywilejowani dotychczas parlamentarzyści, urzędnicy i przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości nie "będą odpowiadać i płacić za swoje wykroczenia drogowe", jak twierdziła szefowa rządu, lecz "będą mogli odpowiadać i płacić". Mogli, ale nie musieli.

Dotychczas było tak, że przyłapany na wykroczeniu poseł (senator, sędzia itp.) choćby chciał, nie mógł przyjąć od policjanta mandatu, a policjant nie mógł mu takiego mandatu wypisać. Musiał złożyć odpowiedni wniosek do swojego przełożonego, a ten do komendanta wojewódzkiego, który kierował sprawę do prokuratora generalnego. Prokurator generalny zwracał się do marszałka Sejmu o uchylenie immunitetu zatrzymanemu na drodze delikwentowi. Potem sprawa wracała na policję.

Nowe przepisy upraszczają tę procedurę. Sprawca wykroczenia będzie miał do wyboru: schronić się za immunitetem albo przyjąć mandat od ręki, bez opisanej wyżej żmudnej mitręgi. Wielu parlamentarzystów zapewnia, że bez wahania skorzysta z drugiej z wymienionych możliwości. Czy tak będzie? Dotychczasowa praktyka pokazuje, że bywa różnie. Niektórzy z piratów drogowych z parlamentarną legitymacją w kieszeni potulnie poddawali się karze, inni, nie mogąc przyjąć mandatu, dobrowolnie wpłacali jego równowartość, niekiedy z nawiązką, na cele charytatywne. Jeszcze inni szli w zaparte i korzystali ze swoich przywilejów, tłumacząc na przykład, że nigdy nie siadają za kierownicę po alkoholu, a wydmuchane do alkomatu promile są efektem zjedzenia przed chwilą dwóch kilogramów jabłek.

Z oficjalnych danych wynika, że w kończącej się czteroletniej kadencji wpłynęło ponad 100 wniosków o uchylenie immunitetu w związku z popełnieniem przez posła lub senatora wykroczenia drogowego. Oznacza to, że w tym czasie w kolizję z przepisami ruchu drogowego wszedł mniej więcej co piąty parlamentarzysta. Jak się wydaje, w odniesieniu do ogółu kierowców w Polsce statystyki wyglądają podobnie. Objęta immunitetem grupa osób nie stanowi zatem jakiegoś szczególnego zagrożenia na drogach. Dobrze jednak, że ludzie ci nie będą już tak, przynajmniej w odbiorze społecznym, bezkarni jak dotychczas. Tego wymagało elementarne poczucie sprawiedliwości.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy