Polacy za granicą też jeżdżą jak wariaci
Według informacji udostępnionych przez Ministerstwa Cyfryzacji w 2019 r. wpłynęło z zagranicy 1 mln 955 tys. 788 zapytań o dane kierowców pojazdów z polskimi numerami rejestracyjnymi, przyłapanych na przekroczeniu dozwolonej prędkości na terenie innych państw Unii Europejskiej - o ponad 442 tys. więcej niż rok wcześniej. Są to dane tyleż zatrważające, co zastanawiające.
Mamy w kraju około 20 mln samochodów. Oznacza to, że statystycznie co dziesiąty z nich został uwieczniony na zdjęciu przez zagraniczny fotoradar. To olbrzymi odsetek. A przecież polscy kierowcy popełniają też inne wykroczenia i są za nie karani na miejscu, bez potrzeby wdrażania procedur, dotyczących ustalania ich tożsamości. Czy jesteśmy zatem wyjątkowymi piratami drogowymi? A może mamy wyjątkowego pecha? Ani jedno, ani drugie. Znaczna część wpadek wynika zapewne z niewiedzy - nieznajomości języków obcych (skutkującej trudnością z odczytaniem i zrozumieniem ważnych informacji na przydrożnych tablicach), lokalnych oznaczeń i zwyczajów.
W Polsce fotoradary umieszcza się w jednakowych, żółtych, z daleka widocznych skrzynkach i informuje o ich obecności stosownymi znakami. Za granicą są one często zupełnie niewidoczne, wręcz zakamuflowane, ponadto nie zawsze i nie wszędzie uprzedza się o ich istnieniu. A jeżeli nawet, to w sposób nieczytelny dla wielu Polaków. Oprócz urządzeń stacjonarnych używa się także mobilnych, przemyślnie ukrywanych, montowanych w stojących przy drogach pojazdach itp. Zupełnie tak, jak czyniły to niegdyś nasze straże miejskie.
Zmotoryzowani Polacy przyzwyczaili się, że jazda z prędkością o kilka czy nawet kilkanaście kilometrów wyższą od dozwolonej zazwyczaj uchodzi im płazem. Nie zdają sobie sprawy, że za granicą na podobną tolerancję nie mogą liczyć. Niejednokrotnie pisaliśmy o rodakach, płacących mandaty za przekroczenie limitu prędkości o 3-5 km/godz. Nie raz widzieliśmy też samochody na polskich blachach, których kierowcy nie stosowali się do ograniczeń wyświetlanych na coraz popularniejszych w zachodniej Europie znakach o zmiennej treści. Mam zwalniać na autostradzie do 80 km/godz.? Tylko dlatego, że pada deszcz?
Według spływających do kraju zapytań, najwięcej przekroczeń rejestruje się w Niemczech - w ubiegłym roku było ich 1 mln 55 tys. 196, o 325 tysięcy więcej niż w 2018. Tak duża liczba wykroczeń to efekt intensywności wyjazdów do kraju naszych zachodnich sąsiadów, ale też przeświadczenia, że dla kierowców obdarzonych ciężką prawą nogą Niemcy są ostatnią w Europie oazą wolności. No bo skoro na tamtejszych autobahnach nie obowiązują ograniczenia prędkości... Otóż, po pierwsze, to już nie do końca prawda, szybkość jest coraz częściej limitowana (patrz: znaki o zmiennej treści), a po drugie autostrady autostradami, lecz są też inne drogi, a na nich obowiązują surowe i pryncypialnie egzekwowane obostrzenia. W wielu niemieckich miejscowościach istnieją rozległe strefy Tempo 30. Każdy wie, ile trzeba mieć cierpliwości i samozaparcia, by przejechać przez nie bez łamania przepisów. Tymczasem miejscowi to potrafią. Nawet siedząc za kierownicą luksusowych limuzyn i sportowych superfur z potężnymi silnikami pod maską.
Pewnego razu w podróży przez Bawarię trafiliśmy na długi, kilkukilometrowy odcinek, na którym obowiązywało ograniczenie do 70 km/godz. Jechaliśmy dokładnie z taką właśnie prędkością. Przez cały czas podążał za nami motocyklista. Ani do głowy mu nie przyszło, by wyprzedzić "wlokący się" przed nim samochód. Pomyślcie, jak wyglądałoby to w Polsce...
Niemieckie służby wykazują się ogromną pomysłowością w zastawianiu pułapek na łamiących przepisy kierowców. W ubiegłym roku dwukrotnie uczestniczyliśmy w jazdach testowych nowych modeli BMW w okolicach Monachium. Zostaliśmy uprzedzeni, że policja, wiedząc o tych imprezach, ustawiła się na trasie przejazdu z radarem. W krzakach, na końcu długiej prostej z ograniczeniem do 50 km/godz. Czyhając na zagranicznych dziennikarzy, którzy nieopatrznie zechcieliby sprawdzić osiągi beemek...
Za szczególnie bezwzględnie ścigającą sprawców wykroczeń i rzekomo wyjątkowo złośliwą wobec zmotoryzowanych Polaków uchodzi policja na Słowacji. Dlatego nawet najwięksi chojracy natychmiast po przekroczeniu granicy tego kraju stają się grzeczni niczym pensjonarki z przedwojennej szkoły dla panienek z dobrych domów. Co ciekawe, znajduje to odzwierciedlenie w statystykach. W 2019 r. ze Słowacji wpłynęło jedynie 657 zapytań odnośnie personaliów polskich kierowców. Z sąsiednich Czech - aż 93 293! Nieporównanie więcej otrzymaliśmy ich również z rzadko wydawałoby się odwiedzanej Łotwy (45 263) czy odległej Hiszpanii (13 534).