Młody policjant zginął. Przez dziurę w drodze

Czy to możliwe, by wypadek drogowy z jedną ofiarą śmiertelną doprowadził do dymisji jednego z najważniejszych członków rządu? Tak się właśnie stało w Rumunii...

Prezydent tego kraju, Kluas Iohannis skłonił do rezygnacji ze stanowiska szefa resortu spraw wewnętrznych Gabriela Opreę. Powodem była tragiczna śmierć oficera policji, członka eskorty ministra. 20 października 28-letni Bogdan Gigina jechał motocyklem, torując drogę kolumnie aut z samochodem służbowym Oprei. Niestety, w pewnej chwili wpadł w dziurę w jezdni, spadł z motoru i zmarł wskutek odniesionych obrażeń.

Śmierć młodego policjanta wzburzyła mieszkańców Bukaresztu. W masowych  demonstracjach wzięło udział m.in. kilkuset motocyklistów. Protestowano przeciwko fatalnemu stanowi dróg w Rumunii (uchodzą za najgorsze w całej Unii Europejskiej), zagrożeniu wypadkami (kraj ten charakteryzuje drugi najwyższy w UE wskaźnik, określający liczbę zabitych w wypadkach drogowych na milion mieszkańców) i  zwyczajom dygnitarzy, którzy nagminnie ułatwiają sobie życie korzystając na zatłoczonych ulicach stolicy z uprzywilejowanych, prowadzonych przez policję konwojów.

Reklama

Atmosferę dodatkowo podgrzewały doniesienia, że śledczy, wyjaśniający okoliczności śmierci policjanta, narzekają na brak współpracy ze strony jego przełożonych i ministerstwa spraw wewnętrznych. Pojawiły się też zarzuty, że kolumna poruszała się zbyt szybko, a poza tym minister nie miał tego dnia żadnych ważnych spotkań ani pilnych spraw służbowych, które zmuszałyby go do aż takiego pośpiechu i jazdy z włączonymi "kogutami".

Sam Gabriel Oprea tłumaczył się, że nie złamał żadnego przepisu prawa i nawet nie wiedział, że w jego bezpośrednim otoczeniu doszło do tragedii.

Wypadek wypadkiem, ale przejazdy uprzywilejowanych kolumn rządowych, ministerialnych, wiozących ważne zagraniczne delegacje itp. faktycznie mogą utrudnić zwykłym ludziom życie. Ponoć najgorzej mają pod tym względem mieszkańcy Moskwy, gdzie każda "gospodarska wizyta" prezydenta Putina w stołecznym zakładzie pracy, instytucji, uczelni, każda podróż z podmiejskiej rezydencji na Kreml i z powrotem potrafi na kilka godzin sparaliżować ruch w znacznej części miasta.

Zupełnie inaczej jest to zorganizowane w Stanach Zjednoczonych. 

- Spędziłem kiedyś kilka tygodni w Waszyngtonie. Niejednokrotnie byłem świadkiem przejazdu prezydenta USA - opowiada jeden ze znajomych. - Wyglądało to tak, że na trasie nagle pojawiały się wozy obstawy i policyjne motocykle. Agenci i policjanci blokowali okoliczne skrzyżowania, po chwili ulicą błyskawicznie przemykały prezydenckie samochody i ruch wracał do normy. Cała akcja trwała nie dłużej niż parę minut. Zero problemów.

W Polsce bywa... różnie. Dwa lata temu sporo szumu wywołał filmik, pokazujący jak policjant kierujący ruchem w Krakowie zatrzymuje jadącą na sygnale karetkę pogotowia, by przepuścić kolumnę wiozącą uczestników spotkania ministrów spraw zagranicznych Grupy Wyszehradzkiej i Partnerstwa Wschodniego. O tym, czy jak tego typu przejazdy wpływają na codzienne życie zmotoryzowanych, najlepiej mogliby wypowiedzieć się jednak mieszkańcy Warszawy.

A wracając do Rumunii... Śmierć policjanta z konwoju ministra Gabriela Oprei poprzedziła kolejne, jeszcze fatalniejsze w skutkach wydarzenie - pożar w jednym z bukareszteńskich nocnych klubów, w którym zginęły 32 osoby. Ta tragedia doprowadziła do dymisji premiera Victora Ponte. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy