12 godzin w radiowozie drogówki
Kolizja jest dla każdego kierowcy bardzo niemiłym zdarzeniem. Nie tylko dlatego, że nasze auto zostało uszkodzone.
Także dlatego, że najpierw czeka nas (jakże często) awantura lub nieprzyjemna rozmowa z drugim kierowcą, potem 1-2 godzinne albo nawet dłuższe oczekiwanie na przybycie policji, a wreszcie na koniec wizyty w firmie ubezpieczeniowej, składanie dokumentów, oczekiwanie na decyzję w sprawie odszkodowania itd. No i oczywiście wizyty w warsztatach, naprawa pojazdu, dodatkowe komplikacje, strata czasu i nerwów, a czasem i pieniędzy.
No właśnie, a dlaczego na przybycie radiowozu na miejsce kolizji trzeba czasem czekać tak długo? I czy w ogóle musimy wzywać policję?...
Wszyscy za jednego
Wraz z załogą radiowozu stołecznej "drogówki" odbywam 12-godzinny dyżur. Jako jedna z kilkunastu załóg będziemy "obsługiwać" wszelkie zdarzenia drogowe, w tym właśnie większe i mniejsze stłuczki. Grudniowy zimny poranek, sypie drobny śnieg, jezdnie są śliskie. Na rezultatu nie trzeba długo czekać...
Otrzymujemy od oficera dyżurnego stanowiska kierowania informację, że na Trasie Łazienkowskiej doszło do kolizji trzech samochodów. Podobno utworzył się ogromny korek. Jest godzina 7.45. Dziesiątki tysięcy samochodów o tej porze jadą z Pragi na drugą stronę Wisły.
Dojeżdżamy po 10 minutach i z trudem przeciskamy się pomiędzy samochodami. Korek jest rzeczywiście ogromny, stoją setki samochodów na całej szerokości tej trójpasowej arterii.
Docieramy wreszcie do samochodów, które uczestniczyły w kolizji. Na lewym pasie stoją sobie na światłach awaryjnych: Toyota Yaris, Fiat Palio i Nissan Primera. Patrzę na uszkodzenia pojazdów. W Toyocie porysowany tylny zderzak, W Fiacie stłuczony przedni kierunkowskaz i też uszkodzony lekko tylny zderzak, a w Nissanie porysowany lakier.
Drobna, zwykła stłuczka, straty minimalne, nikomu nic się nie stało. Po prostu kierowcy zagapili się i jeden pojazd uderzył lekko w zderzak drugiego.
Dlaczego jednak kierowcy tych trzech samochodów nie zjechali na bok, choćby do zatoki autobusowej, gdzie można wjechać na chodnik i tam oczekiwać na przybycie policji? Czy za głupotę i bezmyślność jednego (no dobrze, trzech zmotoryzowanych) muszą cierpieć tysiące ludzi spieszących się do pracy? Ile osób się spóźni? Ile zacznie dzień od stresu, niepotrzebnego zdenerwowania?
Dlaczego nie zjechali?
Policjanci natychmiast nakazują kierowcom zjechanie na bok, wstrzymują ruch i ułatwiają zmotoryzowanym usunięcie pojazdów z jezdni.
- To ten pan na mnie wjechał! - zaczyna kobieta z Toyoty.
- Chwileczkę, a dlaczego pani nie zjechała od razu po kolizji? Czemu blokowali państwo ruch? Widzą państwo, co się tu dzieje? Jaki ogromny korek państwo spowodowali?
- Zadzwoniłam do męża i on powiedział, żebym nie ruszała samochodu, dopóki nie przyjedzie policja.
- Nigdy nie usuwam samochodu z jezdni po kolizji - dodaje mentorskim tonem mężczyzna z Fiata. - Wolę, żeby policja zobaczyła wszystko tak jak było. Trzeba przecież zabezpieczyć ślady... Takie są moje prawa!
Ważniak, znający swoje "prawa" - myślę sobie. No i widocznie kolizja to dla niego nie nowość, miał ich chyba więcej, skoro nigdy nie zjeżdża z jezdni po stłuczce. I jakie ślady tu zabezpieczać? Szkło z rozbitego kierunkowskazu?
- A pan dlaczego nie zjechał? - pytają policjanci kierowcę Nissana.
- Ci państwo nie zjechali, to ja będę zjeżdżał?! - wzrusza ramionami starszy pan.
Policjanci podejmują decyzję o ukaraniu "na dzień dobry" wszystkich uczestników kolizji za tamowanie, utrudnianie ruchu i stwarzanie zagrożenia, za to, że wbrew obowiązkowi wynikającemu z przepisów nie usunęli aut z jezdni (art. 44 ust. 1 pkt. 3 Prawa o ruchu drogowym).
Mandaty po 200 zł spotykają się z solidarnym oburzeniem kobiety i dwóch mężczyzn.
- Miałem prawo tu stać i oczekiwać waszej pomocy! - wykrzykuje mężczyzna z Fiata. - Znam przepisy i wiem, co mi wolno, a co nie!
- Mój mąż jest radcą prawnym! - kobieta z Toyoty chwyta za komórkę. - On chyba wie, co mówi!
- Ja napiszę skargę na was - wymachuje rękami trzeci kierowca. To skandal! Za co bierzecie pieniądze?
Typowe polskie piekiełko. Nikt nie powie: "dobrze, moja wina, postąpiłem nieprawidłowo". Prawo, owszem, ale mnie to nie dotyczy, ja wiem lepiej. Jakże to typowy sposób myślenia. Trwa zbędna dyskusja, kobieta znów telefonuje do swojego męża. Słyszę z głośnika policyjnej radiostacji, że sypią się komunikaty o kolejnych stłuczkach. Jak długo tamci kierowcy poczekają na przybycie radiowozu?
Fotka, kółeczko, rysuneczek
To jeszcze nie koniec interwencji. Po uspokojeniu się uczestników kolizji przychodzi pora na dokonanie oględzin pojazdów, zrobienie zdjęć, prowizorycznego szkicu. Policjanci muszą obmierzyć specjalnym przyrządem miejsce zdarzenia, sporządzić wstępny rysunek (który potem będzie przeniesiony na papier milimetrowy), zanotować dane każdego uczestnika kolizji. Wszystko po to, aby nie było żadnych niejasności, wątpliwości przy późniejszych sprawach odszkodowawczych. Takie są procedury i wymogi.
Przyglądając się tym czynnościom zastanawiam się, dlaczego to właśnie policja musi wykonywać takie zadania? W czyim interesie? Dlaczego firmy ubezpieczeniowe nie mogą powołać swoich dyżurnych inspektorów - ekspertów, którzy przyjeżdżaliby na miejsce kolizji? Zdarzyła się kolizja, usuwam więc auto na bok, dzwonię do swojej firmy ubezpieczeniowej, przyjeżdża inspektor i ustala, np. z inspektorem drugiej firmy, kwestię winy, szkód itd.
W naszym kraju policja de facto jest zmuszona wyręczać firmy ubezpieczeniowe w takich procedurach.
To nie moja wina!
Pozostaje jeszcze kwestia winy za spowodowanie kolizji. Kierowca Fiata z uporem twierdzi, że kobieta kierująca Toyotą zbyt gwałtownie zahamowała. Nie trafiają do niego argumenty, że powinien zachować bezpieczny odstęp od pojazdu poprzedzającego. Taki, by pozwolił na wyhamowanie nawet, jeśli ktoś przed nim gwałtownie zahamuje. Odmawia przyjęcia mandatu za spowodowanie kolizji.
Z kolei kierowca Nissana twierdzi, że "musiał" uderzyć w Fiata, bo nie chciał wpaść w poślizg. To niezrozumiałe wyjaśnienie również uzasadnia, jego zdaniem, odmowę przyjęcia mandatu. No cóż, policjanci będą musieli skierować wnioski o ukaranie do sądu grodzkiego.
Cała interwencja zajmuje prawie półtorej godziny.
Mała rysa
Kolejne wezwanie do kolizji. Rondo Radosława, godzina 9.40. Tym razem obaj kierowcy prawidłowo zjechali z jezdni, na chodniku stoją Cinquecento i Tico.
W pierwszej chwili trudno nam dostrzec jakiekolwiek uszkodzenia w pojazdach. Dopiero młody mężczyzna, właściciel Tico wskazuje rysę na zderzaku. Rysa ma długość około 3 centymetrów i nawet lakier nie jest do końca zdarty.
Sprawca kolizji, kierowca Cinquecento chciał napisać oświadczenie, ale pan z Tico nie zgodził się.
- Wolę, jak przyjedzie jednak policja - wyznaje. - Nie będę miał potem kłopotów. Ten pan napisze mi oświadczenie, a potem ze wszystkiego się wycofa.
Wysokość szkody policjanci szacują na... 20 złotych. Mnie wprawdzie szkoda byłoby czasu na trwające ponad godzinę oczekiwanie na przybycie drogówki z powodu małej rysy, którą można bez trudu usunąć samodzielnie pastą polerską, no ale cóż... Od tego jest policja. W Polsce.
Tym razem interwencja naszej załogi jest znacznie krótsza, bo sprawca, kierowca Cinquecento nie kwestionuje swojej winy. To jednak wyjątek.
Po co pan tu stanął?
Ulica Krucza. Pani zjeżdżająca tyłem z chodnika swoim Fordem K uderzyła w bok stojącej na jezdni taksówki Peugeot 406. Prawe drzwi Peugeota są wgniecione. Kobieta nie przyznaje się do winy.
- Dlaczego taksówkarz stanął w tym miejscu?! - oburza się. - W ogóle go nie widziałam! Nie powinno się stawać za zaparkowanymi samochodami.
- A panią nie obowiązuje ostrożność przy cofaniu? - pyta policjant.
- Ja cofałam ostrożnie, tylko on tu niepotrzebnie się zatrzymał.
No tak, najlepiej w ogóle nigdzie nie zatrzymywać się, bo można trafić na osobę, która cofając autem nie obserwuje drogi za pojazdem.
Po wielu dyskusjach zdenerwowana kobieta zgadza się wreszcie na przyjęcie mandatu. Prawie godzinę tracimy przy tym zdarzeniu, a przecież mogło być ono załatwione od ręki. Traci czas także poszkodowany taksówkarz no i sama sprawczyni.
Trochę odwagi cywilnej
Podobne bzdurne tłumaczenia sprawców powtarzają się niemal przy każdej kolizji, do której jedziemy.
- Pan za blisko stanął mojego auta i dlatego zawadziłem o pana - zarzuca kierowca, który wyjeżdżając z parkingu uszkodził stojący obok samochód.
- To pan powinien uważać! - wykrzykuje kierowca, który nie ustąpił pierwszeństwa na skrzyżowaniu innemu pojazdowi.
- Po co pan hamował! - ma pretensje pani, która uderzyła w tył auta zatrzymującego się przed przejściem dla pieszych.
Naprawdę do wyjątków należą ci zmotoryzowani, którzy nie dyskutują, od razu przyznają się do spowodowania stłuczki. Większość kręci, kombinuje, wymyśla najrozmaitsze argumenty, aby tylko obarczyć winą tego drugiego.
A przecież wystarczyłaby odrobina odwagi cywilnej, by powiedzieć:
- Tak, zagapiłem/łam się, uderzyłem/łam w Pana samochód, to moja wina, przepraszam.
Czy to aż tak wiele kosztuje? Po co utrudniać życie sobie i innym, tracić czas i nerwy? Niestety, rzeczywistość jest zupełnie inna. Zastanawiam się, czy ci zmotoryzowani, którzy starają się za wszelką cenę usprawiedliwić i obarczyć winą za kolizję poszkodowanego, nie zdają sobie sprawy, że postępują niepoważnie, wręcz dziecinnie?
I znów nasuwa się myśl, że za kierownicą ujawnia się nasze prawdziwe oblicze. Uderzyłem, spowodowałem stłuczkę, ale może lepiej, by winę zwalić na tamtego? Po co akurat tutaj jechał? Może policjant uwierzy i jemu wlepi mandat?
Rozmyśliłem się
Nie dziwię się, że kierowcy wolą wzywać policję nawet do niewielkiej stłuczki. Jak uczy doświadczenie, zdarza się, że sprawca najpierw napisze oświadczenie, a potem w firmie ubezpieczeniowej wycofa się z tego. Bo przemyślał sprawę, a wtedy był zdenerwowany, bo go ten pan zmusił do napisania itd.
Tyle tylko, że niektóre firmy ubezpieczeniowe skwapliwie z tego korzystają. Dobry jest każdy argument, by nie wypłacić odszkodowania.
A jak jest w innych krajach? Widziałem kiedyś stłuczkę w Holandii. Cała procedura trwała kilka minut, sprawca wręczył poszkodowanemu blankiet swojej firmy ubezpieczeniowej, wpisał na nim uszkodzenia i panowie pojechali sobie dalej.
Takie rozwiązanie byłoby i u nas możliwe, ale... No właśnie, ktoś wręczyłby taki blankiecik, a potem powiedział, że się rozmyślił. Szkoda, że podpisując czek nie mogę się rozmyślić. Szkoda, że nie mogę się rozmyślić, najpierw zjadając wystawny obiad w restauracji, a potem mówiąc, że wcale nie chciałem jeść, więc nie zapłacę, bo... to przemyślałem.
To jest chore
Nie mam gotowej recepty na uzdrowienie systemu odszkodowań za kolizje, ale to, co się dzieje, jest po prostu chore. Policja drogowa jeździ do drobnych stłuczek, wykonuje mnóstwo papierkowej roboty, zużywa paliwo i czas, który mógłby być wykorzystany do pracy na drodze, do zajmowania się kwestiami bezpieczeństwa ruchu.
Czy jeśli ktoś zaleje nam mieszkanie, też będziemy niedługo wzywać policję? Czy naprawdę nie można stworzyć prostszych procedur w przypadku szkód powstałych w ruchu drogowym? Tak naprawdę to firmy ubezpieczeniowe powinny być zainteresowane w obiektywnym wyjaśnieniu kolizji, a nie policja.
Bardzo często drobna stłuczka powoduje gigantyczny korek, bo kierowcy stoją i czekają na przyjazd radiowozu na środku skrzyżowania. Czy nie uczono ich, że należy niezwłocznie usunąć pojazdy, jeśli nie ma ofiar w ludziach? Przez dwóch bezmyślnych kierowców cierpią setki innych.
Niejednokrotnie drobna kolizja powoduje zaraz następną, bo ktoś się zagapił, zapatrzył na rozbite samochody.
Stłuczki zdarzają się na całym świecie. Jest to nieuchronne, każdy z nas może popełnić błąd na drodze. U nas jednak drobne zdarzenie urasta do rangi problemu. Niepotrzebnego problemu! Zwróćmy też uwagę, że bardzo wiele zależy od naszego postępowania w takiej sytuacji. (jb)