112, czyli dwa razy w czoło

Raz w rynnę, raz w parapet i dwa razy w czoło.

Mój znajomy - nazwijmy go Jacek - jechał ostatnio jedną z polskich dróg krajowych i był świadkiem wypadku. Znajomy, choć Polak, mieszka w Szwecji i jak każdy tamtejszy kierowca, swego czasu otrzymał odpowiednie przeszkolenie. Jacek zaczął więc energiczne działania, jak go nauczono.

Zgodnie z najlepszymi zasadami sztuki zatrzymał swoje auto tak, by było jak najlepiej widoczne z włączonymi światłami awaryjnymi, a zarazem by osłaniało miejsce kolizji, polecił swemu współpasażerowi wydobyć z bagażnika i rozstawić trójkąt ostrzegawczy, i pobiegł na miejsce zdarzenia.

Stwierdziwszy, że skończyło się najprawdopodobniej tylko na zniszczeniu aut, Jacek poradził obu przestraszonym kierowcom, by przez jeszcze kilka minut nie wysiadali ze swych pojazdów, wsłuchując się w siebie w poszukiwaniu jakichś niepokojących objawów, po czym używając trójkątów ostrzegawczych rozbitych samochodów, dodatkowo oznakował miejsce zdarzenia.

Reklama

Następnie, mając całą wiedzę o wypadku i jego następstwach, jaką może zebrać na szybko laik, Jacek wystukał na swej komórce numer 112. Jak przystało na kierowcę świadomego i przeszkolonego w zakresie podstawowego ratownictwa drogowego, chciał złożyć telefoniczne zawiadomienie o wypadku, podając przy tym wszystkie zgromadzone przez siebie informacje, które mogłyby pomóc odpowiednim służbom w zorganizowaniu akcji ratowniczej.

Jak wiadomo z informacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, numer 112 jest w Polsce aktywny od 7 lat, a w tym roku - zgodnie z unijnymi zaleceniami - uzyskał już pełnię funkcjonalności. Czyli działa jako ogólnopolskie Centrum Alarmowe, którego wykwalifikowani operatorzy we właściwy sposób przekierowują zgłoszenia, minimalizując czas i środki konieczne do ratowania życia i zdrowia oraz usunięcia zagrożeń.

Mój aktywny i wyszkolony ratowniczo polsko-szwedzki kolega wybrał więc tenże numer. Najpierw długo nic się nie działo, za drugim razem jakiś sygnał się pojawił, ale nikt nie odbierał. Za trzecim razem, po co najmniej pięciu minutach, ktoś podniósł słuchawkę i wykonał tzw. bełkot błyskawiczny, co jest klasycznym polskim telefonicznym gambitem policyjnym. Kolega nie usłyszał więc z kim rozmawia, zrozumiał tylko słowa "komisariat policji w?" (tu nazwa nieodległej od miejsca zdarzenia miejscowości). Jacek trochę zbaraniał, bo nie tego się spodziewał, ale mężnie zaczął relacjonować policjantowi, czego był świadkiem, i co zrobił, a także czego się dowiedział.

To znaczy: chciał zrelacjonować. Bo już w połowie pierwszego zdania okazało się, że nic z tego. Policjant kazał sobie powtórzyć nazwisko zgłaszającego, a z jego zapisywania zrobił całe przedstawienie, następnie spytał, o co właściwie chodzi. Gdy pojął, że o wypadek drogowy na "krajówce", oświadczył, że trzeba dzwonić na pogotowie i po pomoc drogową, bo on i jego komisariat "tym się nie zajmują". I wyłączył się...

Tymczasem z jednego z wraków wygrzebał się kierowca i podpowiedział Jackowi odpowiedni algorytm działania - czyli dokąd powinien zadzwonić. Na szczęście operator pogotowia ratunkowego (dla ułatwienia: numer 999 - także z komórki) był o wiele lepiej zorganizowany i wyszkolony i cała sprawa skończyła się w miarę szybko i sprawnie.

Ale kontakt Jacka z numerem 112 w Polsce jest bardzo symptomatyczny i daje do myślenia. Bo gdybyśmy nawet mieli już 5000 km autostrad i drugie tyle dróg ekspresowych, i tak nie można by było myśleć o podróżowaniu samochodem jako o czynności bezpiecznej. Dowodem na to jest właśnie nasz rodzimy numer alarmowy 112. Według przepisów unijnych powinien on nie tylko ZAWSZE łączyć z wykwalifikowanym dyspozytorem służb ratunkowych, ale operator taki powinien również biegle władać przynajmniej językiem angielskim. Bo to jest numer alarmowy, a alarm wszcząć może w Polsce także ktoś, kto polskiego nie zna. Tak samo dzieje się w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. A idea pojedynczego, ogólnokrajowego numeru - identycznego w całej Europie - powstała po to, by ratownictwo usprawnić, przyspieszyć i skoncentrować.

U nas to niestety wciąż nie działa - i nie zanosi się, by szybko zaczęło. Tak więc jak się Wam coś na drodze przytrafi, liczcie tylko na siebie - bo w dodatku polscy kierowcy nie są tak szkoleni jak Szwedzi, i wypadek drogowy traktują raczej jako urozmaicenie dnia - coś, na co można się pogapić.

A nasze "elity polityczne" wolą się kłócić o krzesła...

Maciej Pertyński, Auto Moto

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama