Wyciąłeś DPF? Na przeglądzie nic ci nie grozi!

Problem cząstek stałych i tlenków azotu NOx wydobywających się z rur wydechowych wysokoprężnych pojazdów spędza sen z powiek przedstawicielom Unii Europejskiej.

Chociaż większość producentów w folderach reklamowych podkreśla niską emisję CO2, gaz ten - który występuje przecież w naturze - nie jest wcale największym problemem. Dla zdrowia zdecydowanie bardziej szkodliwe są cząstki stałe i tlenki azotu NOx charakterystyczne dla silników Diesla (powstają przy spalaniu paliwa w warunkach wysokiej temperatury i ciśnienia).

Z tego względu większość sprzedawanych dziś silników wysokoprężnych - by sprostać rygorystycznym normom emisji - wyposażona jest w zawory recyrkulacji spalin i filtry cząstek stałych. Problem w tym, że ich skuteczność nie jest wcale tak duża, jak mogłoby się to wydawać...

Reklama

Każdy właściciel diesla z "DPF" doskonale wie, że raz na jakiś czas do filtra wtryskiwana jest dodatkowa dawka paliwa pozwalająca "dopalić" zalegające w nim osady. W czasie tego zabiegu emisja szkodliwych substancji jest tak ogromna, że samochód nie byłby w stanie uzyskać żadnych certyfikatów ekologicznych dopuszczających go do ruchu.

Co więcej, filtry cząstek stałych - z uwagi na dużą awaryjność i wysokie koszty obsługi - są nagminnie usuwane przez użytkowników. Tych, którzy jeszcze nie zdecydowali się na taki krok, przed "wypruciem" filtra - bardziej niż ekologia - powstrzymuje obowiązkowe badanie techniczne, w czasie którego diagnosta wykryć ma zakazane przeróbki. Problem w tym, że w polskich warunkach, badanie takie traktować można wyłącznie w kategorii fikcji literackiej...

Niestety, wbrew powszechnej opinii, w przypadku silników Diesla, diagności nie są w stanie sprawdzić poziomu emisji poszczególnych substancji szkodliwych. Weryfikacji stanu wysokoprężnej jednostki napędowej służy dziś jedynie tzw. "badanie zadymienia spalin". By uzyskać jego pozytywny wynik wcale nie potrzeba filtra cząstek stałych - wystarczy, by samochód był sprawny (właściwe dawki paliwa, sprawny EGR).

Nie oznacza to jednak wcale, że powody do obaw mogą mieć właściciele samochodów z wymontowanym (lub zaślepionym) zaworem recyrkulacji spalin. Możecie być pewni, że w 9 na 10 przypadków diagnosta w ogóle nie zdecyduje się na przeprowadzenie pomiaru zadymienia spalin. Dlaczego?

Winę za to ponosi niezbyt szczęśliwe Rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dnia 18 lipca 2008 roku określające warunki przeprowadzania takiego badania. Wynika z niego, że pomiar zadymienia spalin polega na - co najmniej trzykrotnym - "rozkręceniu" silnik do obrotów maksymalnych i trzymaniu go pod obciążeniem przez czas nie krótszy, niż 1,5 sekundy. Sęk w tym, że takie działanie w przypadku kilkuletniego silnika spowodować może jego zniszczenie!

By chronić silniki przed tego typu nieroztropnym postępowaniem większość współczesnych aut ma fabryczne ograniczenie uniemożliwiające osiągnięcie maksymalnej prędkości obrotowej na biegu jałowym. Efekt? Diagnosta, choćby bardzo chciał, nie będzie w stanie sprawdzić zadymienia spalin.

Oczywiście pozostają jeszcze samochody starsze, których producenci poskąpili elektronicznych "aniołów stróży". W ich przypadku, żaden rozsądny diagnosta nie zdecyduje się jednak na taki pomiar. Dlaczego?

Trzeba pamiętać, że gros aut poruszających się po naszych drogach jest w kiepskim stanie technicznym. Przeprowadzenie badania może skutkować tzw. "rozbieganiem" silnika (gdy jednostka zaczyna spalać olej z układu dolotowego), które - z reguły - kończy się jego zniszczeniem. By wykluczyć takie prawdopodobieństwo trzeba by zdemontować układ dolotowy, co - w warunkach stacji kontroli pojazdów - jest niemożliwe. Niestety, cytowane wcześniej rozporządzenie nie precyzuje, kto będzie musiał zapłacić za naprawę (a w zasadzie wymianę) silnika, gdy do usterki dojdzie na terenie stacji kontroli pojazdów...?

To z kolei oznacza, że właściciele aut z "wyprutymi" filtrami cząstek stałych, przed obowiązkowym badaniem technicznym, mogą raczej spać spokojnie. Problemy z przejściem przeglądu mogą mieć co najwyżej pojazdy, których kierowcy zdecydowali się na ordynarną, widoczną na pierwszy rzut oka, ingerencję w układ wydechowy. Jeśli jednak "od dołu" wszystko wygląda normalnie, o upragnioną pieczątkę w dowodzie nie trzeba się martwić.

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: DPF
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy