Używane, czyli jak Polacy wierzą w cuda
Jako naród na wskroś katolicki Polaków łączy jedna, bardzo niepokojąca cecha. Wierzymy w cuda.
Mieliśmy już Cud nad Wisłą i cud solidarności, wyhodowana na boskiej ingerencji wyobraźnia sprawia, że bez mrugnięcia okiem "łykamy" też wszelkie teorie spiskowe, plotki i głupoty.
Oczywiście nikomu nie można zabronić wiary w odnalezienie XVI-wiecznych fresków na ścianach bazyliki w Licheniu. Problem w tym, że łatwowierność i wrodzona niechęć do trzeźwego, analitycznego myślenia często obraca się przeciwko nam. Wystarczy przeanalizować zachowania klientów na rynku pojazdów używanych...
Cofanie liczników
Najwięcej kontrowersji wywołuje zjawisko cofania liczników. W Polsce jest ono tak powszechne, że trudno już nawet określić go mianem anomalii. Mimo przekonujących zapewnień i szczerego oburzenia, kolejne ekipy rządzące nie zrobiły nic, by z tym walczyć.
Władze mają czyste sumienie, bo - teoretycznie - polskie prawo jest w tej kwestii całkiem sprawne. Każdy oszukany może wytoczyć handlarzowi sprawę z powództwa cywilnego - jeśli sąd uzna, że sprzedający z premedytacją zataił przeszłość auta, sprawca zostanie skazany.
Niestety, rzeczywistość nie wygląda tak różowo. Z uwagi na opieszałość sądów i konieczność powoływania wielu biegłych, sprawy potrafią ciągnąć się latami, a pokrzywdzony nie może korzystać z samochodu, który przez 99% czasu gnić będzie na policyjnym parkingu jako "dowód w sprawie".
Bez gruntownych rozwiązań systemowych, nic się nie zmieni. Wypada jednak zauważyć, że odżegnywani od czci i wiary handlarze nie są wcale główną przyczyną tego, że wielu polskich kierowców każdego roku pada ofiarą oszustwa. Pamiętajmy, że jak na każdym wolnym rynku, także w przypadku samochodów używanych, sprzedający starają się jedynie zaspokoić popyt. Ten ostatni warunkujemy my - czyli wszyscy kupujący.
Polacy są debilowaci?
Problem w tym, że - cytując Piotra Tymochowicza - "ludzie, ogólnie rzecz biorąc, w swych zachowania są raczej debilowaci". Mocna teza? Mamy na nią dowody...
Jakiś czas temu, jeden z naszych przyjaciół zdecydował się zmienić samochód w związku z tym, jego dotychczasowe auto przeznaczone zostało do zbycia. Niestety, zgodnie z naszymi radami, właściciel zdecydował się napisać w ogłoszeniu wszystko, co leży mu na sercu...
Do sprzedania był (a w zasadzie wciąż jest) sześcioletni diesel z przebiegiem 190 tys. km. Samochód pochodzi z polskiego salonu i ma udokumentowaną przeszłość, więc co do przebiegu, możemy mieć 100 proc. pewności. Oprócz tych informacji - by uniknąć posądzenia o matactwa - w ogłoszeniu napisano również, że auto ma za sobą przygody blacharsko-lakiernicze dodając też, że żaden element nośny nie był nigdy naprawiany, a na pokładzie znajdują się wszystkie poduszki powietrzne (pierwszym właścicielem była pani, która niezbyt dobrze radziła sobie z parkowaniem...)
Ponieważ obecny właściciel nie jest handlarzem ani desperatem, w ogłoszeniu zaproponowano cenę rynkową. Efekt? Przez cały okres trwania anonsu z właścicielem nie skontaktował się żaden kupujący. Oczywiście, ogłoszenie wywołało jakiś odzew, przez dwa tygodnie obejrzało je przeszło 400 osób. Żadna z nich nie zdecydowała się jednak zadzwonić. Dlaczego?
Postanowiliśmy przyjrzeć się sprawie bliżej i zabawiliśmy się w samochodowych detektywów. Po kilku godzinach wertowania ogłoszeń wniosek, do jakiego doszliśmy był prosty - cena wywoławcza jest stanowczo zbyt wysoka. Jak to możliwe?
Cena przede wszystkim
Wystarczy przejrzeć inne ogłoszenia dotyczące tego samego modelu, a zauważymy, że nawet za 3 tys. zł mniej, kupić można auto z tego samego rocznika, tyle, że z przebiegiem niższym o dobre 50 tys. km. Problem jedynie w tym, że przy wszystkich "konkurencyjnych" autach pojawia się magiczny dopisek "sprowadzony"...
Oczywiście, nie twierdzimy wcale, że wszystkie pozostałe samochody mają cofnięty licznik. Wyrywkowo zadzwoniliśmy jednak do trzech sprzedawców z pytaniem o książkę serwisową. W pierwszym przypadku "zaginęła w akcji", w drugim - komisant - nie bardzo orientował się o jakim aucie rozmawiamy. W trzecim - o dziwo - książka "była" (czyżby "printed in china"?), ale na mający do nas trafić SMSem nr VIN czekamy już 6 dzień. Pamiętamy jednak, że ludzie z natury są dobrzy i uczciwy, wciąż nie mamy więc podstaw by im nie wierzyć...
Bezwypadkowy? Ale golas!
Kolejny niepokojący wniosek, jaki wysnuć można na przykładzie tej historii to fakt, że kupowanie auta z polskiego salonu traktowane jest w kategorii "wstydu". W "polaku" szyby w tylnych drzwiach otwiera się przecież za pomocą korbek, o fabrycznej nawigacji czy tempomacie, który występuje niemal we wszystkich sprowadzonych dieslach w tym modelu, możemy jedynie pomarzyć.
I znów szybko dojdziemy do wniosku, że wystawienie ceny giełdowej za gorzej wyposażone auto jest nierozsądne. Argument w tym przypadku jest prosty - "przecież inne mają". Nikt nie zada sobie jednak pytania, czy ktokolwiek dopłacałby dobre 2 tys. euro za tempomat, którego nie planowałby często używać? A czy tempomatu nie używa się przypadkiem w czasie długich, autostradowych podróży...? Jak to się ma do niższego o 50 tys. km przebiegu?
Historia naszego przyjaciela nie jest zapewne odosobniona. Mimo pewnego przebiegu i udokumentowanej przeszłości jego auto nie znalazło nowego właściciela. Ile zarobili w tym czasie handlarze oferujący podobne samochody - tego nikt nie jest w stanie sprawdzić, podobnie jak historii i przebiegu tych pojazdów.
W Polsce wciąż panuje bowiem przekonanie, że oszustwa, podobnie jak wypadki, owszem zdarzają się innym, ale nigdy nie mnie. Dlatego wciąż "okazyjnie" wolimy kupić samochód z "mniejszym przebiegiem" i lepiej wyposażony, niż inwestować w golasa z polskiego salonu, którego historię sprawdzimy w każdym ASO.
Polacy sami się oszukują
Piętnowanie patologicznych zachowań handlarzy, którym nasza redakcja, wypowiedziała wojnę już kilka lat temu, wydaje się więc zupełnie bezcelowe. Dopóki poza chamstwem i arogancją głównymi cechami wielu polskich kierowców będą głupota i łatwowierność, liczniki wciąż kręcić się będą do tyłu. Skoro wszyscy chcą mieć dziesięcioletniego diesla z przebiegiem 150 tys. km, jasne jest, że właśnie takich pojazdów będzie na rynku najwięcej.
Po raz kolejny apelujemy wiec, by przy wyborze samochodu z drugiej ręki nie kierować się emocjami, a zdrowym rozsądkiem. Zaświadczamy, że żaden handlarz nie będzie "bawił się" w cofanie licznika o 50 tys. km. By usługa zlecana wyspecjalizowanym firmom okazała się opłacalna, z "blatu" zdejmuje się nie dziesiątki, ale setki tysięcy kilometrów. Większość ze sprowadzonych diesli z przebiegami rzędu 160 tys. km, w rzeczywistości, rzadko kiedy przejechała w swojej karierze mniej niż 300 tys. km. Nie zapominajmy, że na zachodzie samochody z silnikami Diesla obarczone są dodatkowymi obciążeniami podatkowymi. Auta muszą więc na siebie zarabiać, co oznacza, że silnik gasi się tylko wtedy, gdy się zepsuje lub gdy trzeba zatankować...
Zanim więc zdecydujecie się na używane szczęście z zachodu, pomyślcie, czy możliwe jest, żeby drogi w zakupie diesel przejeżdżał rocznie tylko 20 tys. km. Dzięki temu, nie trzeba będzie później wydawać 10 tys. zł na remont i rozpisywać się na forach o awaryjności tego czy innego modelu. Myślenie naprawdę nie boli, głupota - owszem...