Samochód z USA. Prawie nowy, w atrakcyjnej cenie
Z pamięcią raczej nie mamy problemów, ale trudno nam przypomnieć sobie choćby jeden tydzień, w którym znajomi, znajomi znajomych, lub znajomi znajomych znajomych nie prosiliby nas o pomoc w oględzinach upatrzonego auta.
Ma to rzecz jasna swoje plusy. Często wystarczy jedynie pytanie o lokalizację, by wiedzieć, że nie warto nawet wychodzić z domu. Podobne doświadczenia ma wiele osób zawodowo związanych ze światem motoryzacji - likwidatorzy szkód, pracownicy autoryzowanych serwisów czy właściciele niezależnych warsztatów. Wszyscy oni mają też zbieżną opinię na temat samochodów sprowadzonych z USA. Dlaczego podchodzą do nich sceptycznie?
W naszej samochodowej karierze mieliśmy styczność z wieloma samochodami, w przypadku których w ogłoszeniu stało "sprowadzony z USA". Ile z nich mogło pochwalić się bezwypadkową przeszłością? Pamiętamy dwa: Volvo S60 i Lincolna Town Car (o którym mogliście niedawno przeczytać). Oba były sprowadzone przez właścicieli na tzw. "mienie przesiedleńcze".
W pozostałych przypadkach samochody miały za sobą większe lub mniejsze naprawy blacharskie. Nie mamy wątpliwości, że wszystkie z nich trafiły do naszego kraju po tzw. "szkodach całkowitych". Dlaczego do Polski sprowadza się zza oceanu niemal wyłącznie tego rodzaju pojazdy? Odpowiedzią na tak postawione pytanie są, rzecz jasna, pieniądze.
Sprowadzenie auta z USA wiąże się z dużymi kosztami. Wynajęcie kontenera i przetransportowanie pojazdu drogą morską do Europy to koszt około 1500 dolarów. Co najmniej 500 dolarów trzeba zapłacić za samo dostarczenie auta do amerykańskiego portu. Jeśli zdecydujemy się na odbiór chociażby w Hamburgu, dochodzą jeszcze koszty przewozu na terenie Unii Europejskiej.
Można więc śmiało zakładać, że sam transport "door to door" to wydatek 7,5 tys. zł. Do tego należy jeszcze doliczyć opłaty związane z odprawą celną. Cło stanowi 10 proc. wartości pojazdu (do tej wliczane są również koszty transportu!). Oprócz tego dochodzi jeszcze standardowa dla pojazdów o pojemności powyżej 2,0 l stawka akcyzy - 18,6 proc. - i 23 proc. podatku VAT liczonego od całości (cena pojazdu + cło + akcyza).
Przykładowo - jeśli kupimy auto za 10 tys. dolarów (około 37 tys. zł) dla urzędu celnego będzie ono warte 12 tys. dolarów (plus 2 tys. dolarów za koszty transportu). Od tej kwoty - w przeliczeniu - 44,4 tys. zł - zapłacimy 10 proc. - czyli 4,4 tys. - zł cła. Teraz należy doliczyć 18,6 proc. akcyzy (od 10 tys. dolarów daje to kwotę 6,8 tys. zł) i 23 proc. VAT. Ten ostatni, jak wspominaliśmy, liczony jest od "ogółu kosztów" (bez transportu). To z kolei oznacza, że urząd wyliczy go na podstawie sumy wartości zakupu (37 tys. zł) powiększonej o cło (4,4 tys. zł) i akcyzę (6,8 tys. zł). VAT zapłacimy więc od kwoty około 48,3 tys. zł. Suma wydatków - bez kilku drobnych - wyniesie około 60 tys. zł!
Wyciągnięcie wniosków z takiej kalkulacji nie jest trudne. Samo sprowadzenie kosztować będzie około 1/3 ceny auta. Jeśli doliczymy do tego prowizję handlarza i niezbędne przeróbki techniczne (światła, lusterka, wskaźniki) okaże się, że popularny w Europie model, który kupić można za 50-60 tys. zł, po sprowadzeniu z USA, musiałby kosztować około 80 tys. zł! Nawet jeśli wziąć pod uwagę niższe ceny samochodów w Stanach gra nie wydaje się warta świeczki. No chyba, że auto uda nam się kupić w niezwykle okazyjnej cenie, wielokrotnie niższej niż jego wartość rynkowa...
Amerykanie nie słyną wprawdzie z rozległej wiedzy i mądrości, ale nie zapominajmy, że USA to ojczyzna kapitalizmu i dolary potrafią tam liczyć, jak nigdzie indziej. Dobrego i - co najważniejsze - młodego samochodu nie kupi się za bezcen. Okazje trafić więc można głównie na licytacjach, na których wystawiane są powypadkowe pojazdy sprzedawane przez firmy ubezpieczeniowe. Tylko tam spotkać można dwuletnie auto prestiżowej marki z przebiegiem 5 tys. mil oferowane do sprzedaży za mniej niż 10 tys. dolarów. Pytanie tylko, czy w takim przypadku wciąż mamy jeszcze do czynienia z samochodem, czy chodzi już raczej o handel złomem w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Prawdą jest, że w przypadku nowoczesnych, naszpikowanych elektroniką, pojazdów szkoda całkowita niekoniecznie oznaczać musi czołówkę z osiemnastokołowym truckiem. Czasami wystarczy uszkodzony pas przedni (lampy, błotniki, belka, zderzak, chłodnice, maska) i zgięta podłużnica, czyli - stosunkowo - niewielkie uszkodzenia, z którymi - za niewielkie pieniądze - poradzi sobie każdy blacharz. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z samochodem powypadkowym, którego historię - z każdą przebytą w kontenerze milą oddalającą go od USA - coraz trudniej zweryfikować.
Wniosek? Kupując auto sprowadzone zza oceanu - w dobrych 95 proc. przypadków - możecie być pewni, że jest to samochód po tzw. szkodzie całkowitej. Oznacza to, że zarówno koszty eksploatacji, jak i bezpieczeństwo podróżujących tym pojazdem osób zależą w głównej mierze od fachowości i jakości pracy blacharza. Nawet jeśli ten jest prawdziwym mistrzem w swoim fachu, warto pamiętać, że koszty prac pokrywa osoba szykująca auto "na handel"...
PS. Nie twierdzimy wcale, że wszystkie samochody sprowadzone z USA to tzw. bomby z opóźnionym zapłonem. Uczulamy jedynie, że uwagę warto poświęcać głównie na te pojazdy, które "samodzielnie" sprowadzone zostały przez ich wcześniejszych właścicieli.
Przestrogą niech będzie historia pewnego Mercedesa W211, którego - wbrew naszym radom - jeden ze znajomych kupił w okazyjnej cenie kilka miesięcy temu. Doprowadzenie samochodu do "stanu używalności" pochłonęło już równowartość ceny zakupu, a lista spartaczonych przez blacharzy, mechaników i lakierników prac jest doprawdy imponująca. Przykładowo, gdy auto trafiło na warsztat, bo nowy właściciel skarżył się na niestabilne prowadzenie, oględziny na podnośniku ujawniły brak dwóch z czterech śrub mocujących do karoserii tzw. sanki tylnego zawieszenia...
Paweł Rygas