Złom z zachodu? Gdyby nie on, nie miałbyś żadnego auta!
Sporo kontrowersji wywołuje w Polsce temat "złomu z zachodu", jak często określa się używane pojazdy z prywatnego importu.
Oczywiście auta, które trafiają do nas z zagranicy mają wiele wad. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że bez nich rynek w ogóle by nie istniał! Dowody? Prosimy uprzejmie.
W rekordowym pod tym względem 2015 roku z polskich salonów wyjechało przeszło 350 tys. nowych samochodów. To absolutny rekord, ale - by uzyskać rzeczywisty obraz - należałoby odliczyć pojazdy, które opuściły nasz kraj w ramach tzw. reeksportu (co oznacza, że po zakupie w polskiej sieci dealerskiej trafiły na zagraniczne rynki).
Dla porównania każdego roku z polskich dróg znika około 400 tys. samochodów. Rozmyślnie nie używamy słowa "złomowanie", bo - zdaniem analityków - tylko jeden na cztery pojazdy trafia do koncesjonowanych punktów kasacji. Reszta "rozpływa się" w rękach działających w szarej strefie handlarzy, którzy rozkręcają wraki na części.
Licząc "na okrągło" każdego roku w Polsce przybywa - maksymalnie - 350 tys. nowych i ubywa - co najmniej - 400 tys. używanych aut. Bilans? Minus 50 tys. aut. Oczywiście - ktoś powie, że owe 400 tys. "złomowanych" aut obejmuje również i te, sprowadzane z Zachodu. To prawda, ale nie ma się co oszukiwać - na autozłomach łatwiej dziś spotkać wyprodukowane w FSO Daewoo Tico, niż - ukochane przez prywatnych importerów - pełnoletnie Audi A4.
Biorąc powyższe pod uwagę okaże się, że - gdyby nie import używanych aut z zachodu - większość Polaków nie mogłoby pozwolić sobie na zakup żadnego samochodu. Trzeba bowiem pamiętać, że aż 70 proc. aut sprzedawanych w Polsce jako nowe kupowanych jest przez firmy! Oznacza to, że do statystycznych "Kowalskich" trafia jedynie 100 tys. nowych aut rocznie... Jak te liczby mają się do popytu?
W zeszłym roku w ramach "prywatnego importu" trafiło do naszego kraju blisko 800 tys. używanych samochodów z zachodu. Wniosek? Na jeden sprzedany w Polsce nowy pojazd przypadają dwa sprowadzone. Jeśli wziąć pod uwagę samych klientów indywidualnych bilans będzie bliższy 1:7!
Oczywiście stan techniczny dużej części z tych aut pozostawia wiele do życzenia. Prawdą jest również, że niektóre z nich nie kosztowały handlarzy więcej niż 50-100 euro. W tym miejscu trzeba jednak doliczyć koszty transportu i napraw. Wiele starszych pojazdów traktowanych jest na zachodzie w kategorii złomu ze względu na ceny usług. Wymiana uszkodzonej turbosprężarki czy koła dwumasowego w 14-letnim dieslu to dla obywatela Niemiec ekonomicznie nieuzasadniony wydatek. W Polsce, posiłkując się tanią siłą roboczą i ogromnym rynkiem części zamiennych (często pochodzących z nielegalnej rozbiórki), przywrócenie auta do stanu używalności kosztować będzie handlarza nie więcej niż 1-2 tys. zł.
W efekcie - za około 3 tys. zł - mamy do dyspozycji pojazd, który - przy odrobinie szczęścia - "pójdzie za szóstkę". Dla klientów dysponujących tak skromną kwotą nie ma wielkiej alternatywy. Nawet najstarszy, złożony z trzech egzemplarzy samochód jest przecież zdecydowanie lepszy niż rower.
W tym miejscu podniosą się rzecz jasna glosy o przerażającym stanie technicznym i wypadkowej przeszłości wielu sprowadzonych z zachodu pojazdów. Wszystkie one są - jak najbardziej - uzasadnione. Nie można jednak zapominać, że auta te wyparły z polskiego rynku pełnoletnie, na wskroś przerdzewiałe, Maluchy, "Duże Fiaty" i Polonezy, w których próżno było szukać nie tylko poduszek powietrznych, ale też ABS, czy nawet wspomagania kierownicy...
Paweł Rygas