Pan czule żegna się z Polonezem. Odchodzi ze łzami...

O jakości dzisiejszych samochodów najlepiej przekonać się odwiedzając stacje demontażu pojazdów. Osobiście mam to szczęście, że jedną z nich prowadzą moi dobrzy znajomi.

Rozbiórkowy plac pełen jest ciekawych historii, samochodowych  "cukiereczków" i motoryzacyjnych kontrastów. Widziałem tam chociażby kończącą żywot "w kontenerze" Lagunę II "na pełnym wypasie", która do tego stopnia znienawidzona jest przez nabywców , że - po lekkim uderzeniu w tył - przez dobre pół roku nie mogła doczekać się nowego właściciela.

Widziałem też kolejki ludzi szukających najróżniejszych części do pełnoletnich z reguły Volkswagenów czy Opli oraz pojazdy, które trafiały "na złom" wyłącznie dlatego, że mechanicy starali się zgolić z ich właścicieli ostatni grosz.

Reklama

W pamięci utkwiła mi chociażby pewna pani, która przyjechała zezłomować Renault Twingo. Chociaż była jego pierwszym(!) właścicielem, a samochód miał nieco ponad 80 tys. km przebiegu, remont zawieszenia - zdaniem mechanika - przekraczał wartość pojazdu. Kobieta pożegnała się z autem bez sentymentu - w tym czasie jeździła już kolejną, nową "Renówką". Zanim jednak samochód ostatecznie trafił "do pieca" okazało się, że niepokojące stuki i luzy w zawieszeniu udało się wyeliminować. Wystarczyło... dokręcić koła.

Humorystyczne anegdoty przeplatają się tu z prawdziwymi ludzkimi dramatami. Trudno np. zapomnieć o starszym panu, który czule głaszcząc błotnik, przez dłuższy czas, żegnał się ze swoim Polonezem. Na pytanie o powód złomowania całkiem jeszcze "zdrowego" auta tłumaczył, że wybiera się wkrótce do szpitala, nie wie czy kiedykolwiek z niego wyjdzie i nie chce obarczać rodziny kłopotem w postaci starego samochodu. W takich chwilach opowieści o "Niemcu, który płakał, jak sprzedawał" nie wydają się już tak zabawne. 

Gdy ostatnim razem wybrałem się do zaprzyjaźnionej stacji demontażu właściciele z miejsca zaprowadzili mnie do oczekującej na egzekucję Alfy Romeo 146. Chociaż - dociążony tonami szpachli, brokatu i budowlanej siatki - pojazd samym wyglądem budził uśmiech na twarzy - nie chodziło wcale o kwestię wyglądu. Tuningowana domowymi sposobami Alfa nie jest przecież niczym szczególnym. By docenić motoryzacyjny kunszt poprzedniego właściciela trzeba było podnieść maskę.

Jeśli - tak jak ja - spodziewaliście się włoskiego boxera - jesteście w błędzie. Zamiast niego w przestrzeni nad przednią osią zagnieździł się... wolnossący 1,9 l konstrukcji Volkswagena. Sam "przeszczep" nie byłby może aż tak ciekawy, gdyby nie ogrom pracy włożony w zaadaptowanie "nowej" jednostki. W tym celu właściciel samodzielnie wykonał - pełniącą rolę łapy - rozpórkę, przekonstruował dolot (w miejscu przepływomierza pojawiła się... puszka) i - od podstaw - stworzył układ paska PK.

Chociaż oglądając auto (które trafiło na złom po awarii silnika) przez długi czas nie mogłem pohamować napadów śmiechu, w rzeczywistości jego historia nie jest wcale zabawna. Trzeba się bowiem zastanowić się, co pchnęło poprzedniego właściciela do tego, by tak absurdalnym nakładem pracy przedłużyć cierpienia pojazdu. W większości krajów Unii Europejskiej samochód od dawna wiódłby już drugie, trzecie czy czwarte życie, jako obudowa pralki, lodówka lub toster. Niestety, odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest wcale zabawna. To bieda.

Bogatszy o to doświadczenie pragnę więc zaapelować do ludzi, którzy - wychodząc naprzeciw lobby dealerów - starają się opracować sposoby "zmotywowania" Polaków do częstszego odwiedzania salonów. Zanim wymyślicie kolejne podatki, czy "plakietki ekologiczne", wybierzcie się do stacji demontażu pojazdów, by przekonać się, jak - w rzeczywistości - wygląda motoryzacyjny obraz przeciętnego Polaka. Polaka spoza korporacyjnej Warszawy, który z dyplomem wyższej uczelni, zasuwa na nocną zmianę za 1500 zł na rękę i cieszy się, że - w przeciwieństwie do sąsiada - ma pracę i samochód.

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama