Kto kupuje używane? Głupcy czy pasjonaci?
Wydawać by się mogło, że rynek samochodów używanych w Polsce nasycił się już do tego stopnia, że znalezienie wymarzonego auta nie stanowi dziś najmniejszego problemu.
Racja. Gdy szukamy popularnych, tanich w eksploatacji modeli powinniśmy być w pełni usatysfakcjonowani. Oferta golfów, astr, vectr czy passatów jest na tyle bogata, że bez trudu powinniśmy znaleźć godny uwagi pojazd.
Niestety, sprawa trochę się komplikuje, gdy koszty utrzymania schodzą na plan dalszy, a decydującym kryterium staje się uczucie.
Nawet w naszym kraju, gdzie szczytem motoryzacyjnych marzeń jest często podrdzewiały golf serii trzeciej, zdarzają się ludzie, którzy w samochodzie dostrzegają coś więcej, niż tylko służący do przemieszczania się zlepek stali i plastiku na kołach.
Większość nazywa ich maniakami, odszczepieńcami czy nawet prościej - głupcami. Każde z tych określeń ma w sobie ziarnko prawdy, ale najtrafniejszym wydaje nam się być chyba jedno - pasjonaci.
Ci ostatni nie mają wcale łatwego życia. Znalezienie na naszym rynku auta, które mogłoby ich usatysfakcjonować, graniczy z cudem. Wprawdzie oferta samochodów uznawanych przez większość za ekstrawaganckie znacznie się poszerzyła, ale znalezienie godnego uwagi auta jest w Polsce nawet trudniejsze, niż zdanie egzaminu na prawo jazdy...
Co wtedy? Niestety, nie pozostaje nic innego, jak szukać szczęścia zagranicą. "W życiu piękne są tylko chwile", więc zanim wreszcie uda nam się zasiąść za kierownicą wyśnionego cacka, czeka nas prawdziwa droga przez mękę.
Podobnie jak 20 lat temu w najbardziej komfortowej sytuacji są ci, którzy mogą pochwalić się znajomościami... Zaufana osoba, zarobkowo zajmująca się handlem samochodami to, w tej sytuacji, prawdziwy skarb. Dzięki niej zaoszczędzimy setki godzin spędzonych na wertowaniu zagranicznych ogłoszeń, porównywaniu cen i poziomów wyposażenia. Ponieważ "nasz człowiek" otrzymał zlecenie, na którym i on może zarobić, pozostaje jedynie czekać, aż telefon komórkowy w końcu zadzwoni.
Słowa "znajomi", "pieniądze" i "zaufanie" raczej nie idą ze sobą w parze, ale w takim momencie nie pozostaje nam niestety nic innego, jak tylko podjąć męską decyzję. Ponieważ swój przyszły pojazd znamy zazwyczaj równie dobrze, co Jennifer Lopez - ze zdjęć - nie jest to wcale łatwe. Miłość jest ślepa, i pamiętajmy, że może się to obrócić przeciwko nam. Najlepiej "na trzeźwo" przestudiować wszystko bardzo dokładnie i zwrócić uwagę na każdy szczegół. Dobrze, gdy dysponujemy zdjęciami samochodu w stanie "pierwotnym". Warto wiedzieć, że handlarze przeważnie nie kupują aut w pełni sprawnych, co jednak nie oznacza, że są to pojazdy powypadkowe. Np. sprowadzając samochód z Włoch lepiej od razu doliczyć do ceny koszt, przynajmniej jednego zderzaka i brać pod uwagę fakt, że malowania wymagać będzie jakiś element nadwozia. Dla przeciętnego Włocha parkowanie jest bowiem sposobem na rozładowanie stresu, i dobrze jest zdawać sobie z tego sprawę.
Trudno, bez ryzyka nie ma przyjemności... Możemy jedynie zdać się na naszego posłańca i dać na mszę, w intencji tego, by nie przywiózł nam jakiegoś "przechodzonego strupa".
Znajomy handlarz przyda się też po zakupie. Nowy nabytek trzeba przecież jakość przywieźć do kraju. Chcąc samemu przyprowadzić auto z zagranicy (jeśli nie jest zarejestrowane i opłacone, a przeważnie nie jest...) należy się liczyć z kosztami rzędu złotówki za kilometr, co przy 2000 km stanowi już niemały wydatek. Komisy i handlarze dysponują w większości ciężkim sprzętem i przeważnie transportują po kilka samochodów, co znacznie obniża koszty całej zabawy.
To jednak dopiero początek. Nadszedł czas na najprzyjemniejszy, z punktu widzenia masochisty, element całej akcji - wycieczka po urzędach. A będzie się trzeba nachodzić. Kilka dni urlopu lub naciągane L4 to, w tym przypadku, niestety, konieczność...
Prócz nerwów, stracimy też sporo pieniędzy. Trzeba np. przetłumaczyć dokumenty (ok 100 zł), zapłacić akcyzę (3,1% do poj. 2 litrów, powyżej 13,6%, bez względu na rocznik, płatna od faktury) i udać się na "poszerzony przegląd techniczny" zostawiając u diagnosty ok. 180 zl. Kolejny punkt na mapie naszej wycieczki stanowić będzie Urząd Skarbowy, gdzie należy zlokalizować (często to jeden z trudniejszych element zabawy), pobrać i wypełnić wniosek "vat 24" (opłata 160 zł!). Pozytywnie rozpatrzony, zaowocuje on wydaniem nam zaświadczenia "vat 25" zwalniającego z konieczności uiszczenia podatku. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ nie wszystkie samochody kwalifikują się na tak daleko posunięte ustępstwo ze strony państwa...
Gdy przebrniemy już przez zasieki urzędu skarbowego, śmiało możemy pogratulować sobie odporności i przejść na kolejny "level". Rejestracja. To nasza ostatnia, nie licząc ubezpieczalni, bitwa. Termos, kanapki i kilka godzin biegania pomiędzy okienkami a kasą... Tym razem, zapłacimy za wydanie dowodu i tablic rejestracyjnych (ok 120 zł) oraz karty pojazdu (ok 70 zł). Następnie pozostaje już tylko zapłacić haracz za przyszłe złomowanie, czyli tzw "opłatę recyklingową" w wysokości, bagatela, 500 zł i pognać do zakładu ubezpieczeniowego w celu zawarcia polisy OC.
Śmiałkowie decydujący się na pojazd spoza UE (np. Szwajcaria) muszą się też liczyć z koniecznością opłacenia cła w wysokości 10 % od wartości auta.
Jak widać, jest to raczej drogi i ekstremalny sport. Nie takie rzeczy robi się jednak z miłości... Potem, można się już cieszyć z posiadania auta, o którym marzyło się od zawsze. Prawda, że inni będą jeździć taniej. Tylko, czy na prawdę o to w motoryzacji chodzi? Czy zawsze chcieliście mieć oszczędnego i pospolitego, klepiącego jak sieczkarnia diesla? Nawet za cenę przysłowiowego golfa można stać się dziś posiadaczem auta, które da nam o wiele więcej frajdy! Będzie drogo? Niekoniecznie. Części można kupić np. w internecie a liczne kluby zrzeszające miłośników konkretnych modeli ułatwiają dostęp do fachowej obsługi.
Kochani, więcej odwagi i polotu! Strach ma wielkie oczy, a szare życie mija...
Oceń swoje auto. Wystarczy wybrać markę... Kliknij TUTAJ.