Polski kierowca

Droga pożarowa to fikcja czyli poczekajcie, aż się spalicie

Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza Państwowej Straży Pożarnej JRG-4 w Warszawie. Godzina 9.37. Rozlegają się głośne dzwonki. Alarm!

Dwa zastępy strażaków wybiegają z pomieszczeń wprost do ześlizgu. Po stalowym słupie zjeżdżamy wprost do garaży, gdzie stoją wozy bojowe. Informacja o wezwaniu: pali się mieszkanie na drugim piętrze, wewnątrz pozostała staruszka i 4-letnie dziecko.

Można wylądować na głowie

Taki zjazd po ześlizgu wcale nie jest łatwy. Teoretycznie wystarczy wskoczyć na stalową rurę , objąć ją rękami i nogami, no i zsuwać się, "jechać" 9 metrów w dół. Wystarczy jednak drobny błąd i można wylądować w garażach głową lub plecami na betonie. Zadaniem ześlizgu jest oczywiście skrócenie czasu dotarcia strażaków do pojazdu - zamiast zbiegać po schodach, można dosłownie w ciągu 3 sekund znaleźć się przy wozie bojowym.

Reklama

Strażacy biegną do pojazdów, słychać ryk uruchamianych silników, podnoszą się elektryczne bramy, wyją syreny na wozach bojowych. Patrzymy na zegarek - w ciągu 26 sekund od ogłoszenia alarmu dwa zastępy wyjeżdżają do akcji!

Zablokowali wyjazd strażakom

Niestety, już przy wyjeździe z jednostki czeka nas przykra niespodzianka. Pozbawieni zupełnie wyobraźni kierowcy zablokowali drogę wyjazdową! Z jednej strony stoi audi, z drugiej inny samochód. Kim trzeba być, żeby ustawić auto w takim miejscu, ignorując zakazy, widoczne znaki? Nie chcę używać brzydkich epitetów, ale same cisną się na usta.

Czy kierowcy tych samochodów nie pomyśleli, że blokują drogę strażakom, którzy spieszą komuś na ratunek? Okazuje się, że przed tą jednostką taka sytuacja powtarza się niemal codziennie. To pracownicy pobliskich firm, biur i banków. Przecież muszą gdzieś zaparkować! Nie pomagają interwencje straży miejskiej, która zresztą na wezwania przyjeżdża z dużym opóźnieniem. Mimo że odholowano już kilkanaście pojazdów, wciąż pojawiają się następne. Trzeba by postawić przed bramą wyjazdową strażaka do walki z ludzką głupotą, ale nie ma takiego etatu, nie ma na to pieniędzy.

Strażacy pomagają teraz kierowcy wozu bojowego przejechać obok zaparkowanych pojazdów, usiłują przepchnąć te samochody. Pożarniczy MAN o 2,5-metrowej szerokości musi przeciskać się dosłownie na milimetry. Tak by się chciało po prostu dodać gazu, urwać parę zderzaków i utorować sobie w ten sposób drogę ciężkim wozem bojowym. Niestety, w takim przypadku za uszkodzenie pojazdów odpowiadałby kierowca pojazdu strażackiego. Takie w Polsce jest prawo, a pensje strażaków nie tak wysokie, by ktoś chciał ryzykować i płacić z własnej kieszeni.

Wyjemy syrenami i stoimy!

Omijanie samochodów zaparkowanych przed wyjazdem z jednostki zajęło nam prawie 2 minuty! Kiedy już udało się przecisnąć pomiędzy tymi autami, do jednego z nich podeszła elegancko ubrana dama z komórką w dłoni. Przechodzień, obserwujący nasze zmagania starszy pan, nie wytrzymał i zawołał:

- Gdzie zaparkowałaś kobieto?

Na młodej bizneswoman nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wzruszyła ramionami, spokojnie wsiadła do samochodu i niespiesznie odjechała, kontynuując bardzo ważną rozmowę.

A my tymczasem przepychamy się wozem bojowym przez zatłoczone ulice miasta. Do palącego się budynku nie mamy daleko, niespełna 1,5 kilometra, ale w zakorkowanym śródmieściu pokonanie takiego dystansu w krótkim czasie to nie lada wyczyn.

W pewnej chwili musimy się zatrzymać. Wśród dwóch rzędów aut zaparkowanych po obu stronach wąskiej jezdni stoi jeszcze trzecie. Toyota combi ustawiona ukośnie blokuje możliwość przejazdu szerokiego strażackiego MAN-a.

Stoimy, wyjemy syrenami, strażacy próbują przepchnąć zawalidrogę, ale auto jest zablokowane hamulcem ręcznym. Wreszcie, po dwóch minutach do samochodu zbliża się wolnym krokiem otyły mężczyzna w średnim wieku. Też zapewne zaparkował tu "tylko na chwilę".

Wsiada, usiłuje uruchomić silnik... Cenne sekundy biegną jak szalone. Mamy świadomość, że w palącym się mieszkaniu ktoś czeka na naszą pomoc. Walczy o życie! Czy tego osobnika w toyocie to interesuje? Zapewne niewiele.

- No rusz się człowieku!!! - krzyczy kierowca wozu bojowego.

Pan z toyoty w odpowiedzi wysiada z samochodu, podchodzi i oburzonym tonem wyjaśnia, żywo gestykulując:

- Mam chorego ojca i mam prawo tu zaparkować, jak do niego przyjeżdżam. A na was napiszę skargę za wasze zachowanie!

Nie ma to jak dobrze pojmowana demokracja. Pięści same się zaciskają i różne niewybredne słowa cisną się na usta, ale co można zrobić? Straciliśmy kolejne trzy minuty. Szkoda wdawać się w dyskusję, bo to tylko przedłuży dojazd do pożaru.

Droga pożarowa?

Po ośmiu minutach docieramy do płonącego budynku. Mogliśmy tu być już po trzech minutach, gdyby nie dotychczasowe "przygody". To jednak nie koniec.

Bałagan, bezmyślność, egoizm rodaków za chwilę dadzą znów znać o sobie. Z trudem skręcamy w wąską dojazdową uliczkę do budynku. Po obu stronach mnóstwo samochodów. Zaparkowane tak, jak wygodnie było ich kierowcom. Na chodnikach, na jezdni, skośnie, prostopadle, równolegle...

Teraz trzeba "złamać się" w prawo, aby podjechać pod trzecią klatkę budynku. Ale to już nie jest możliwe. W wąziutkiej uliczce stoi sobie stary ford combi. Kierowca wozu bojowego próbuje ominąć ten samochód, ale uniemożliwia to znak drogowy. Strażacy wydobywają piłę spalinową i wycinają słupek znaku. Tracimy kolejne dwie minuty.

W tym czasie drugi zastęp biegnie już do płonącego mieszkania, rozciągając węże. Niestety, trzeba je ciągnąć na odcinku ok. 100 metrów, bo bliżej podjechać się nie da. Drugi wóz bojowy pozostał po prostu na jezdni przed budynkiem od strony ulicy.

7 minut na wagę ludzkiego życia!

Akcja ratownicza zostaje rozpoczęta po 11 minutach od przyjęcia zgłoszenia o pożarze. Mogła rozpocząć się o 7 minut wcześniej, gdyby nie utrudnienia, które napotkaliśmy.

Być może niektórym Czytelnikom wyda się to błahostką. Cóż to jest 7 minut? Jeśli tak, to wyobraźmy sobie, że przez te 7 minut musimy przebywać w zadymionym palącym się mieszkaniu, w którym płoną różne przedmioty z tworzywa sztucznego, wydzielając gryzące toksyczne gazy.

Może dobrą lekcją poglądową byłoby umieszczenie w takim płonącym mieszkaniu tej pani "bizneswoman", która zatarasowała swoim autem wyjazd z jednostki strażackiej, tego osobnika z toyoty, który "miał prawo" zaparkować, bo przyjechał do ojca, albo też kierowcy forda, który zablokował drogę dojazdową do budynku. I wszystkich im podobnych, bezmyślnych egoistów. Choćby na dwie minuty...

Tym razem udało się uniknąć najgorszego. Strażacy błyskawicznie uwolnili z płonącego mieszkania starszą kobietę z wnuczkiem. W ciągu kilku minut opanowano pożar. Tylko czy zawsze można i wolno nam liczyć na szczęście?

Droga pożarowa to fikcja!

W naszym kraju istnieją wspaniałe, mądre przepisy ściśle określające, jak powinna być wytyczona droga pożarowa. Oto cytat:

"Droga pożarowa powinna przebiegać wzdłuż dłuższego boku budynku (...) na całej jego długości, a w przypadku gdy krótszy bok budynku ma więcej niż 60 m - z jego dwóch stron, przy czym bliższa krawędź drogi pożarowej musi być oddalona od ściany budynku o 5-15 m dla obiektów zaliczanych do kategorii zagrożenia ludzi i o 5-25 m dla pozostałych obiektów. Pomiędzy tą drogą i ścianą budynku nie mogą występować stałe elementy zagospodarowania terenu lub drzewa i krzewy o wysokości przekraczającej 3 m, uniemożliwiające dostęp do elewacji budynku za pomocą podnośników i drabin mechanicznych. (...) Droga pożarowa powinna zapewniać przejazd bez cofania lub powinna być zakończona placem manewrowym o wymiarach 20 m x 20 m, względnie można przewidzieć inne rozwiązania umożliwiające zawrócenie pojazdu."

Jest to niestety czysta fikcja!!! Nie pierwsza i nie ostatnia w naszym kraju. W wielu przypadkach takie drogi pożarowe w ogóle nie istnieją - i to nie tylko przy starych budynkach mieszkalnych, ale i nowoczesnych apartamentowcach. Wiele szkół, szpitali, centrów handlowych też nie ma takich obowiązkowych dróg pożarowych. Co gorsza, istniejące drogi dojazdowe są notorycznie blokowane przez setki zaparkowanych pojazdów.

Straże miejskie w ogóle nie zwracają uwagi na takie parkowanie, utrudniające w razie pożaru dojazd pojazdom ratowniczym do budynku. Administracje osiedli, spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe też często pozostają obojętne. Według starej polskiej zasady: może nic się nie stanie? Może jakoś to będzie?

Strażakom nic nie wolno!

W wielu krajach bardziej cywilizowanych samochód utrudniający dojazd do miejsca pożaru może być nie tylko uszkodzony, ale wręcz zniszczony przez służby ratownicze. Jeśli więc zaparkowałeś nieprawidłowo, a wóz strażacki rozpruł ci zderzakiem cały bok samochodu, to możesz mieć pretensje tylko do siebie. I uwaga! Możesz jeszcze zapłacić za porysowanie zderzaka w wozie gaśniczym! Stworzyłeś zagrożenie i utrudnienie, naraziłeś innych na niebezpieczeństwo, więc musisz ponieść konsekwencje.

U nas niestety za wszelkie szkody odpowiada kierowca samochodu ratowniczego. Istnieje wprawdzie, czysto teoretycznie, w polskim prawie pojęcie stanu wyższej konieczności, ale wcale się nie dziwię, że żaden strażak nie chce podejmować takiego ryzyka, być ciąganym po sądach za to, że jakiemuś ważniakowi urwał lusterko albo porysował karoserię.

Nie jest to wcale urojona obawa. Strażacy opowiadali mi o skargach wnoszonych przez różnych nawiedzonych obywateli za przejechanie po kwietniku (podczas akcji gaśniczej oczywiście), za wycięcie drzewka (które utrudniało dojazd drabiny), wreszcie za... wycie syrenami po godzinie 22.00, bo komuś obudzili w ten sposób dziecko! Taka jest niestety mentalność części naszego społeczeństwa. Tyle tylko, że rozsądni decydenci wyrzuciliby takie donosy do kosza. U nas to wszystko się rozpatruje, analizuje, wzywa na dywanik "winnych"...

Epilog

Jak już wspomniałem, jeden z wozów bojowych, nie mogąc podjechać do budynku, zatrzymał się po prostu na jezdni. Strażacy wydobywali sprzęt gaśniczy, rozciągali węże.

Za tym pojazdem uprzywilejowanym, stojącym z nadal włączonymi sygnałami błyskowymi, ustawiła się długa kolejka samochodów.

Już po chwili rozległo się trąbienie. Wreszcie wyszedł jakiś dżentelmen. Wyglądał na młodego urzędnika albo nawet menedżera. Elegancki krawat, śnieżnobiała koszula.

- Długo tak jeszcze będziecie blokować przejazd do cholery?! K... mać! Ja się spieszę do pracy! Ja pracuję w poważnej firmie i mam ważne spotkanie! Proszę natychmiast zjechać gdzieś na bok! Jeśli nie, to zaraz dzwonię na policję! Jam mam prawo przejechać! Chyba żyjemy w Europie, a nie na Uralu! Ja wniosę skargę do waszego komendanta!

Przechodząca obok starsza pani, słysząc ten potok wyzwisk "europejczyka" skwitowała to krótkim stwierdzeniem:

- Boże, co to za ludzie! Poczekajcie, aż się sami spalicie!

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy