Prawo jazdy, czyli system oblewania

Czy polski system egzaminów na prawo jazdy jest "systemem oblewania"?

Wiele osób traktuje egzamin na prawo jazdy jak maturę lub ważny egzamin na studiach i robi wszystko, żeby go zdać. Nie jest to takie proste, ale nie jest też bardzo skomplikowane. Niemniej egzaminowi towarzyszy od dawna wiele problemów.

Trwający od lat boom na posiadanie "prawka" i większa świadomość kandydatów na kierowców przyczyniły się już do znacznego wyeliminowania korupcji czy skandalicznego zachowania niektórych instruktorów jazdy. Niestety, wciąż istnieje poważny problem, spędzający sen z powiek kursantom, instruktorom oraz egzaminatorom - problem bardzo niskiej zdawalności egzaminów.

Reklama

W samym Warszawskim Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego średnia zdawalność egzaminów kategorii B w okresie między 1 maja a 31 lipca 2009 r. wynosiła 75% dla teorii i tylko 28% dla części praktycznej. Gdzie można rozpocząć szukać przyczyn takiego stanu rzeczy?

Można wskazać trzy główne powody: mentalność oraz nastawianie kursantów, niski poziom niektórych szkół jazdy i wadliwe przepisy.

"Ja nastawiam się na drugi termin"

Jerzy Masier z Krakowa jest instruktorem nauki jazdy samochodem od dwunastu lat. Jego zdaniem, niska zdawalność w dużej mierze spowodowana jest nastawieniem do egzaminu starających się o prawo jazdy.

- Być może jest to kwestia podejścia psychicznego. Ludzie się nie dowartościowują i widząc to miejsce - wskazuje krakowski ośrodek egzaminacyjny - po prostu wymiękają. Wielu z nich idzie na pierwszy egzamin tylko po to, by zobaczyć, jak to wygląda i przygotować się do kolejnych podejść, a nie po to, aby od razu zdać - mówi Jerzy Masier.

Rzeczywiście, wśród osób napotkanych pod ośrodkiem, słyszymy opinię o tym, jakie to "straszne miejsce". Pytamy jedną z kursantek o nastawienie przed egzaminem. - Ja nastawiam się na drugi termin - odpowiada z uśmiechem, wyrwana ze stanu permanentnej koncentracji.

Ciąg dalszy na następnej stronie

Całkiem inaczej wygląda problem niskiego poziomu niektórych szkół jazdy. Niektórzy instruktorzy winą za obecny stan rzeczy obarczają swoich kolegów. Ogromne zapotrzebowanie na prawa jazdy doprowadziło do powstania wielu ośrodków szkolenia kierowców, które reprezentują bardzo różny poziom nauczania.

Nie ma "okazyjnej ceny" za kurs

- Część instruktorów z powodu dużej liczby kursantów miała gdzieś prawdziwe szkolenie. Jeździli tylko prawo - lewo - prawo. Jest sporo błędów w szkoleniu, nie ma kursów doszkalających, weryfikacji wiedzy i umiejętności, na przykład po dwóch latach. Obowiązkowe są jedynie kursy psychotechniczne co 5 lat. Jeszcze inni instruktorzy nie nadążają za wprowadzonymi zmianami - mówi pragnący zachować anonimowość instruktor.

Tadeusz Szewczyk, prezes Małopolskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Kształcących Kierowców, zauważa inny aspekt problemu: - Dawniej, gdy było mniej szkół jazdy, a co z tym idzie mniej instruktorów, ich autorytet był znaczny. Obecnie instruktorem może zostać każdy. W samym Krakowie jest ponad 180 szkół nauki jazdy, a w każdej z nich jest ich kilku lub kilkunastu. Niektórzy podchodzą do swej pracy solidnie, a niektórzy bagatelizują sprawę. Należy ustrzegać się szkół jazdy reklamowanych na słupach, kształcących za okazyjną cenę, np. 800 złotych. 30 godzin jazdy i teorii w tej cenie jest mrzonką. Co tanie, to drogie. Za okazyjną ceną może się kryć opłata wstępna. Później należy dopłacać za salę wykładową, materiały szkoleniowe i dodatkowe jazdy.

"Maścić fuchę"

Czy można skutecznie kontrolować instruktorów, by wykrywać tych nieuczciwych? - pytamy. - A jak? Kto miałby się tego podjąć? Czy można sobie wyobrazić kilku urzędników starających się objąć kontrolą taką rzeszę instruktorów? To niemożliwe - odpowiada Tadeusz Szewczyk.

I dodaje: - Najważniejsze, aby zwykli ludzie, potencjalni klienci takich szkół jazdy, nie dawali się nabierać. Niektórym instruktorom po prostu nie zależy na tym, by wyszkolić kursanta w ciągu podstawowych 30 godzin. Po tym czasie można sobie bowiem wziąć ucznia na tzw. fuchę i swoim samochodem za dodatkowe pieniążki go szkolić.

- Jeżeli ktoś zauważy "elkę", na której nie ma nazwy szkoły jazdy, może być pewien, że należy ona do instruktora, który - jak to się mówi: maści fuchę. Należy taki samochód od razy zgłosić do urzędu skarbowego. Wszyscy powinniśmy kontrolować osoby nieuczciwe - apeluje prezes Szewczyk.

Ciąg dalszy na następnej stronie

Czy można sobie wyobrazić , że kierowcy tak po prostu zaczną spisywać numery rejestracyjne i podawać je do urzędu? Co się stanie, gdy w grę zacznie wchodzić ludzka złośliwość lub nieuczciwa konkurencja?

Jeżdżenie z kursantem zamiast nauki?

- Gdy widzę przed sobą pirata drogowego lub pijanego, wtedy dzwonię na policję. Gdy widzę kogoś parkującego na miejscu dla inwalidów, dzwonię na straż miejską. Powinniśmy się czuć w obowiązku, aby sami takie sytuacje zgłaszać. Nie liczmy na urzędy. W krajach zachodnich nie jest to przejaw donosicielstwa, to jedna z postaw obywatelskich, wzajemne utrzymywanie porządku - mówi Tadeusz Szewczyk.

Opinie dotyczące samego sposobu egzaminowania są podzielone. Niektórzy instruktorzy, jak Jerzy Masier, pozytywnie oceniają miarodajność egzaminu na prawo jazdy: - Egzamin jest dość sprawiedliwy. Po tylu latach uczenia jestem przeważnie w stanie ocenić, kto go może zdać. Uważam, że system egzaminacyjny nie jest zły. Wszystko zależy od szkoły. Większość instruktorów przykłada się do swojej pracy, ale część ogranicza się tylko do jeżdżenia z kursantami - mówi instruktor.

Kursant nie musi być mechanikiem!

Inny krakowski instruktor, Michał Trzaska, podziela pogląd o miarodajności egzaminu, zastrzega jednak, że wprowadzone 9 czerwca br. rozporządzeniem ministra infrastruktury zmiany, dotyczące części praktycznej kategorii B (czasu egzaminowania, jazdy na placu manewrowym, sprawdzenia stanu technicznego pojazdu), w zasadzie niczego nie zmieniają. - Zmiany nie robią większej różnicy, zaś ograniczenie minimalnego czasu jazdy w warunkach miejskich jest nierealne do zrobienia - tłumaczy.

Kontrowersje wzbudza wymóg sprawdzenia stanu technicznego samochodu. Michał Matusiak z warszawskiego ośrodka kształcącego kierowców wypowiada się na ten temat jednoznacznie: - Sprawdzanie płynów to bzdura. Kursanci uczą się na pamięć, gdzie są wlewy. Ta umiejętność nie jest im potrzebna. Jako kierowcy zawsze będą mogli liczyć na serwisy samochodowe czy assistance. W końcu kursant nie musi być mechanikiem!

Ciąg dalszy na następnej stronie

Prezes Tadeusz Szewczyk ma inny pogląd na problem niskiej zdawalności egzaminów na prawo jazdy. Jego uwagi dotyczą całego systemu: -Egzaminator jest jak komputer. On musi jedynie przeprowadzić egzamin zgodnie z programem. Nie ma pola do popisu, jego decyzje są ograniczone. Po co te wszystkie kamery? Żeby patrzeć na ręce egzaminatora? Jeżeli ktoś chce coś ukryć, to i tak to zrobi, poza kamerami. Powinny być odpowiednio wysokie kary oraz ich nieuchronność.

Egzaminuje policja i urząd

- Ktoś, kto popełnił poważny błąd lub przestępstwo, nie powinien pracować w swoim zawodzie. Egzaminator powinien być jak notariusz: niezawisły, z własnym biurem i autorytetem, zaś same egzaminy powinny być przeprowadzane na samochodzie, na którym ktoś się uczył jeździć, a nie na flocie ośrodka - twierdzi Szewczyk

- W ramach wymiany doświadczeń, jako prezes mojego Stowarzyszenia, byłem ostatnio we Francji i widziałem tamtejszy system egzaminacyjny. Egzaminowanie odbywa się tam poprzez urzędy. Nie ma takich tworów jak nasze ośrodki, które pierwotnie powstawały lata temu jako przechowalnie tzw. partyjnych. W wielu krajach egzaminowanie praktyczne jest przeprowadzane przez policję, zaś teoretyczne przez urzędy - dodaje.

Zasięg i znaczenie zmian

Pytani o swą "złośliwość", egzaminatorzy odpowiadają najczęściej z uśmieszkiem: - Nie ma złośliwości. My musimy jedynie wymagać od przyszłych kierowców umiejętności.

Chyba mają rację, bo trudno mieć pretensje o takie działania do kogoś, kto swoim podpisem zaświadcza, że przyszły kierowca może prowadzić pojazd po trudnych polskich drogach, w gąszczu przepisów.

Sztuka (celowo użyte słowo) bezpiecznego korzystania i poruszania się samochodem jest trudna do opanowania. Oczywisty jest fakt, że żaden, nawet najdoskonalszy kurs nie przygotuje kompleksowo przyszłego kierowcy.

Należy zadać pytanie, czy niewielka liczba zdających egzaminy kategorii B to nie oznacza czegoś niepokojącego? Czy zmiany w systemie szkolenia i egzaminowania są potrzebne? Nie ma wątpliwości, że tak. Problemy pojawiają się przy określaniu ich zasięgu i praktycznego znaczenia.

Mimo wszystko decyduje kandydat

Wydłużenie czasu szkolenia, jego większa drobiazgowość, surowsze kryteria dopuszczania do zawodu instruktora - wszystko to może wprowadzić odbić się na jakości działania szkół jazdy. Może wpłynąć na nie destruktywnie, szczególnie kiedy weźmiemy pod uwagę wciąż wielką liczbę chętnych do zrobienia prawa jazdy.

Z drugiej strony zmiany w sposobie egzaminowania i całym systemie będą wymagały nie tylko czasu, nowych rozporządzeń, zmian prawnych, ale także zmian w ludzkiej mentalności. Najważniejsze, to nie dać ponieść się histerii, utrwalonym przesądom i mitom.

To, czy uda się zdać egzamin za pierwszym, drugim czy trzecim razem, albo w ogóle go nie zaliczyć, zależy mimo wszystko w największym stopniu od kandydatów na kierowców. System egzaminowania może być mniej lub więcej miarodajny, ale to wybór szkoły, własne predyspozycje i zaangażowanie są głównymi czynnikami, decydującymi o tym, czy i kiedy uda się nam zdobyć prawo jazdy.

MM

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy