Polskie drogi. "Wybraliśmy najtańszą ofertę". Efekt? Wiadomo jaki
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad chce wprowadzenia do systemu zamówień publicznych certyfikatów, które przy wyborze wykonawców inwestycji drogowych pomogą eliminować niesolidne firmy i wspomagać te rzetelne. To dobry pomysł, ale, nomen omen, droga do jego urzeczywistnienia będzie długa i wyboista.
Firma A. zawaliła już niejedną robotę: nie dotrzymała ustalonych terminów, nie płaci swoim podwykonawcom, ma problemy z jakością. Mimo to startuje do kolejnych przetargów. Bo przecież spełnia wszelkie wymogi formalne: przedkłada komplet niezbędnych dokumentów, nie ma zaległości podatkowych, dysponuje odpowiednim sprzętem, doświadczeniem, wykwalifikowaną kadrą itp. Startuje w przetargach i je wygrywa, ponieważ proponuje najniższą cenę, a to ona przecież odgrywa decydującą rolę przy rozstrzygnięciach. "Wybraliśmy ją, gdyż była najtańsza" - tłumaczy inwestor. Taki argument stanowi poręczną zasłonę, która chroni przed zarzutami o niegospodarność czy kumoterstwo. Firma A. otrzymuje zatem kolejne zlecenie, często warte setki milionów złotych. A potem... Potem historia się powtarza.
GDDKiA postuluje zmianę w przepisach tak, by o wynikach przetargów w większym niż obecnie stopniu decydowała ocena rzetelności uczestniczących w nich firm, dokonana na podstawie oceny ich wcześniejszych dokonań. Temu właśnie miałby służyć wspomniany certyfikat. A właściwie dwa. Pierwszy warunkowałby dopuszczenie konkretnego podmiotu gospodarczego do rynku zamówień publicznych - w oparciu o analizę potencjału firmy budowlanej. Ograniczałby w ten sposób biurokrację i usprawniał procedury, bowiem kto raz uzyskałby taki certyfikat, byłby zwolniony od konieczności przechodzenia wciąż na nowo uciążliwych formalności. Drugi certyfikat, dający dodatkowe punkty w przetargu, zaświadczałby, że starający się o zlecenie dotrzymuje umów, pracuje sprawnie, profesjonalnie, terminowo. Słowem - jest godny zaufania.
Certyfikowanie mogłoby zapobiec sytuacjom, z jakimi często mamy do czynienia przy budowie i remontach polskich dróg: opóźnień w realizacji harmonogramów robót, konieczności pokrywania przez GDDKiA zaległości finansowych wykonawców wobec podwykonawców i usługodawców (jak choćby dzieje się to ostatnio na zakopiance), a w konsekwencji zrywania umów i gorączkowego poszukiwania kogoś, kto dokończyłby prace porzucone przez nierzetelnego kontrahenta.
Pomysł, jak wspomnieliśmy, jest godny uwagi, zresztą podobne rozwiązania obowiązują również w innych europejskich krajach, ale jak zwykle nie brakuje pytań i wątpliwości.
Przede wszystkim nie wiadomo, kto miałby przyznawać certyfikaty. Według GDDKiA miałaby się tym zająć "niezależna instytucja". Czy faktycznie udałoby się znaleźć taką w naszym kraju? Wolną od jakichkolwiek powiązań z branżą budowlaną? Zatrudniającą wysokiej klasy specjalistów, pozostających poza wszelkimi podejrzeniami, nie uwikłanych w konflikty interesów, całkowicie odpornych na pokusy korupcyjne? Owa "niezależna instytucja" winna stosować "nowy i transparentny model oceny wykonawców". Transparentny, czyli przejrzysty, jednoznaczny i oparty na obiektywnych kryteriach. Tak, aby przynosił on wyniki faktycznie promujące rzetelność, a nie znajomych szwagra żony pana ministra albo firmy, cieszące się z jakichś względów sympatią władzy. Niełatwo będzie taki model stworzyć. Ponadto niezbędne będzie określenie nie tylko zasad przyznawania certyfikatów, ale także ich zawieszania i odbierania.
GDDKiA informuje, że rozpoczęło rozmowy na temat swojej propozycji z Ministerstwem Rozwoju oraz "przedstawicielami branży". To jednak dopiero wstępny etap. Trzeba będzie dopracować szczegóły, przygotować odpowiednie zmiany w prawie (być może będzie potrzebna całkowicie nowa ustawa), przeprowadzić procedurę legislacyjną. Jak wspomnieliśmy - kierunek jest słuszny, ale droga daleka, kręta i pełna przeszkód...