Koniec darmochy na niemieckich autostradach

Niemieccy politycy, prowadzący rozmowy w sprawie utworzenia nowej koalicji rządowej, dogadali się co do wprowadzenia opłat za korzystanie z tamtejszych autostrad przez kierowców samochodów osobowych.

Cóż, wcześniej czy później musiało do tego dojść, bowiem nasi zachodni sąsiedzi pozostają jednym z nielicznych krajów w Europie, po którym jeździ się całkowicie za darmo, przynajmniej osobówkami (oczywiście nie licząc wydatków na paliwo).

Jedni widzą w tym przejaw frajerstwa władz, inni dowód niezmiernego bogactwa Niemiec, które mogą sobie na podobny szeroki gest pozwolić, jeszcze inni uznają taki stan rzeczy za sprawiedliwą rekompensatę za krzywdy i straty materialne wyrządzone własnym obywatelom i całej Europie przez III Rzeszę.

Reklama

Teraz zbliża się koniec owej darmochy, co, zważywszy koszty utrzymania tysięcy kilometrów niemieckich autostrad i wywołane kryzysem gospodarczym problemy finansowe państwa (no, akurat w Niemczech relatywnie nie są one szczególnie dotkliwe), wydaje się zrozumiałe. Niepokoi jednak, że zapowiedziane opłaty mają objąć jedynie kierowców z innych krajów, niemieccy nadal będą korzystać z ojczystych autostrad za darmo. Uzasadnienie: zostały zbudowane z ich podatków, a nie wolno dodatkowo obciążać ludzi, każąc im płacić dwukrotnie za to samo. W podtekście widnieje oczywiście obawa przed gniewem wyborców.

Wyobraźmy sobie autobahn, gdzie przed budkami poboru opłat ustawiają się długie kolejki aut z zagranicznymi rejestracjami, a miejscowi kierowcy swobodnie mkną pasami z napisem "Nur für Deutsche", czyli "Tylko dla Niemców". To się musi źle kojarzyć, chociaż takich obrazków raczej nie zobaczymy, bo rozsądni Niemcy zapewne zdecydują się na dyskretniejszy system winietowy, a nie bramkowy.

Znamy mieszkającego od 30 lat nad Renem rodaka, z podwójnym obywatelstwem, który celowo zmienił blachy w swoim starym Audi na polskie, uznając, że w ten sposób będzie płacić niższe podatki i uniknie kłopotów przy okresowych obowiązkowych badaniach technicznych, w Niemczech dużo surowszych niż u nas. Teraz zacznie się pewnie zastanawiać nad słusznością swojej decyzji. Jednak zapowiadane zmiany dotkną nie tylko garstkę spryciarzy, lecz przede wszystkim tysiące Polaków pracujących za zachodnią granicą i korzystających tam na co dzień z zarejestrowanych w Polsce aut, a także tych, którzy często przejeżdżają przez Niemcy tranzytem.

Na rozróżnienie: obcy płacą, nasi nie, musi wyrazić zgodę Komisja Europejska. Jeżeli tak uczyni, powstanie groźny precedens, pozwalający dyskryminować określone grupy mieszkańców rzekomo zjednoczonej Europy wedle widzimisię poszczególnych rządów. Zapewne natychmiast pojawią się głosy, aby w ramach retorsji wprowadzić specjalne, podwyższone stawki za przejazd polskimi płatnymi drogami dla pojazdów zarejestrowanych w Niemczech. Oznaczałoby to dalsze podziały, niesnaski i powrót do zwyczajów z okresu PRL, kiedy to tzw. cudzoziemcy dewizowi płacili za niektóre usługi, na przykład hotelowe, kilkakrotnie więcej niż złotówkowi tubylcy.

A tak przy okazji... Wspomniane na wstępie porozumienie dotyczy również ustalenia minimalnej płacy godzinowej. W Niemczech ma ona wynosić 8,50 euro. Oznacza to, że minimalnie zarabiający pracownik będzie tam mógł za 60 minut swojej pracy kupić ponad 5 litrów benzyny. W Polsce, gdzie trwa podobna dyskusja, mówi się o stawce 10 zł (według wielu przedsiębiorców - pracodawców tak wysoka godzinówka doprowadzi ich do ruiny).

Zatem nasz minimalnie wynagradzany rodak za godzinę pracy kupi niespełna 2 litry bezołowiowej 95. Takie porównanie rzuca dodatkowe światło na plany wprowadzania różnego rodzaju nowych opłat dla zmotoryzowanych.

Choć z drugiej strony... Czy ktoś każe nam ruszać się z chałupy?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy