Nowe wymagania na egzaminie na prawo jazdy. Dziwne?

Nowy poselski projekt dotyczący zmian w Ustawie o kierujących pojazdami zakłada, że na egzaminie na prawo jazdy będzie odbywać się praktyczne sprawdzanie umiejętności udzielania pomocy przedmedycznej, przeprowadzane "przy użyciu manekina typu fantom oraz defibrylatora".


Sama idea jest słuszna - chodzi o to, aby przyszli kierowcy byli przygotowani w podstawowym zakresie do udzielania pomocy ofiarom wypadków. Biorąc jednak pod uwagę, że na obecnych egzaminach praktycznych wielu zdających ma problemy z odróżnieniem zbiornika płynu spryskiwaczy od zbiorniczka płynu hamulcowego albo świateł drogowych od świateł mijania, wątpię czy ta nowa koncepcja sprawdziłaby się w praktyce. Już widzę ten egzamin z defibrylatorem, tych nieudolnych zdających, którzy sami siebie porażą prądem. A jak trafi się jakiś furiat, to i egzaminatora też może poddać elektrowstrząsom.

Reklama

Szkolenie z pierwszej pomocy to fikcja

Wielokrotnie pisałem już o tym, że kursy pierwszej pomocy, obowiązujące w obecnym programie szkolenia na prawo jazdy, to w praktyce fikcja.  Pewien właściciel dużego ośrodka szkolenia kierowców opowiadał mi, że gdy sprowadzał na kurs lekarza z manekinem, aby przeprowadzić te zajęcia profesjonalnie i rzetelnie, słuchacze wychodzili z sali.  Dlaczego? Bo szkoda im było czasu na "takie bzdury", a na egzaminie przewidziano tylko jedno pytanie testowe z pierwszej pomocy. Po co więc marnować czas i uczyć się "niepotrzebnych rzeczy?"

Niestety, taka jest mentalność naszego społeczeństwa - bardzo lubimy omijać to, co nie wygodne, ułatwiać sobie życie, chodzić na skróty. To nic, że będziemy potem niedouczeni, a nasze kwalifikacje zawodowe bliskie zera. Teraz profesjonalizm nie jest w modzie.

Na drodze nikt nie udziela pomocy

W 99% wypadków drogowych na miejscu zdarzenia stoi tłum gapiów. Na co dzień wszyscy bardzo się, spieszą, ale w takiej sytuacji mają czas, by poprzyglądać się czyjejś tragedii. Gawiedź potrzebuje przecież nie tylko chleba, ale także igrzysk.

Gapie stoją więc, patrzą z zainteresowaniem, komentują, ale nikt palcem nawet nie kiwnie, by udzielić ofiarom wypadku pomocy. "Ja się boję", "ja się na tym nie znam", "nie jestem przecież lekarzem"...  A co robiłeś na kursie na prawo jazdy? Też zwiałeś ze szkolenia w zakresie pierwszej pomocy? A może w ogóle takiego szkolenia nie było, za to pan wykładowca kazał sobie o tym poczytać i wykuć odpowiedzi?

Jeszcze gorzej, gdy znajdą się domorośli "specjaliści", którzy na miejscu wypadku zastosują metody mogące jedynie zaszkodzić poszkodowanym. Znane są przypadki wyciągania za nogi z samochodu człowieka ze złamanym kręgosłupem, co zazwyczaj kończy się przerwaniem rdzenia i trwałym kalectwem. Bywa, że nieoddychającemu człowiekowi podkładają pod głowę koc, "aby mu było wygodniej". Wygodniej przenieść się na tamten świat, bo unosząc głowę leżącego blokuje mu się drogi oddechowe. To trochę tak, jak z człowiekiem porażonym piorunem, którego w zapadłych wsiach zakopywano po szyję w ziemi, "żeby piorun z niego wyszedł".  Erudycja społeczeństwa jest porażająca.

Defibrylator na ulicach

W poselskim projekcie znaleźć można następujące uzasadnienie: "Na rynku dostępne są inteligentne defibrylatory (tzw. "publicznego dostępu"), bezpieczne i łatwe w obsłudze, dzięki którym każdy może przeprowadzić skuteczną akcję ratowniczą. Jest to możliwe dzięki Interaktywnemu panelowi graficznemu, który daje czytelne i jednoznaczne symbole, a także polecenia głosowe w języku polskim. Urządzenia takie coraz częściej wystawiane są w miejscach publicznych".

Wątpię jednak, by znaleźli się kierowcy, którzy kupią sobie defibrylator i będą wozić go w aucie. Najtańszy dostępny na rynku aparat tego typu kosztuje prawie 5.000 zł. Nie wyobrażam sobie też, by wprowadzono obowiązek wyposażania samochodu w takie urządzenia. Proponowano przecież alkotesty za kilkanaście złotych i już był wielki protest. Niektóre auta jeżdżące po polskich drogach są zresztą znacznie mniej warte, niż tego typu defibrylator.

Wzorem USA i wielu krajów europejskich, w Polsce zaczęto wprawdzie umieszczać w niektórych miastach, głównie na dworcach, lotniskach, w dużych centrach handlowych, defibrylatory AED (Automated External Defibrillator - Automatyczny Defibrylator Zewnętrzny).  Sama idea jest pożyteczna, ale niestety bardzo oderwana od realiów życia.

W wielu miejscowościach jest 1 tylko defibrylator. W Warszawie 34, w Krakowie 32, w Gdańsku 11, we Wrocławiu 8.  Trzeba mieć zatem "szczęście", aby ulec wypadkowi w pobliżu defibrylatora.

Aby defibrylatory AED były naprawdę skuteczne i spełniały swoją rolę, należałoby je umieszczać masowo, na wszystkich drogach, na przydrożnych drzewach lub latarniach ulicznych. Wtedy istotnie byłaby szansa, że ktoś, kto ma podstawowe pojęcie o pierwszej pomocy, skorzysta z takiego urządzenia.  Niestety, w polskich warunkach zapewne złodzieje szybko by je rozkradli. Być może także inne przygłupy zabawiałyby się tymi urządzeniami, aby np. zrobić kawał koleżance, rażąc ją prądem. Takie "rozrywki" polskiej młodzieży łatwo sobie można wyobrazić.

Z medycznego punktu widzenia

Prawdą jest, że w wielu przypadkach o życiu człowieka rannego w wypadku decydować mogą minuty, a nawet sekundy. Jeśli poszkodowany nie oddycha, jeśli jego serce nie pracuje, w ciągu 4,5 minuty dochodzi do niedotlenienia mózgu. Skutki tego są nieodwracalne.

Nagłe zatrzymanie krążenia to jedna z głównych przyczyn śmierci i jest ono rozpoznawane w Europie u 350.000 - 700.000 osób rocznie. Resuscytacja krążeniowo-oddechowa w połączeniu z defibrylacją w ciągu 3-5 minut od utraty przytomności może pozwolić na skuteczną reanimację w 49-75% przypadków, a każda minuta opóźnienia defibrylacji zmniejsza prawdopodobieństwo przeżycia o 10-12%.

Tyle mówi o tym medycyna, bazując na doświadczeniach służb klinicznych i ratowniczych. W pełni podziela to stanowisko Polska i Europejska Rada Resuscytacji.

Karetka ani nawet helikopter ratowniczy nie mają szans na dotarcie w ciągu 4 minut na miejsce wypadku. Jest to po prostu niewykonalne. Uwzględnić trzeba przecież także czas od zaistnienia zdarzenia do zgłoszenia wypadku, wydania dyspozycji odpowiednim załogom wyjazdowym itd.

Defibrylatory mogą więc okazać się niekiedy zbawieniem. Uważam jednak, że polskie społeczeństwo nie dorosło jeszcze do takich urządzeń. Jak wykazują badania, co czwarty licealista nie zdaje matury.  Ponad połowa ludności Polski nie czyta w ciągu roku ani jednej książki (za to czytają tabloidy). Statystyczny piątoklasista w pisaniu ze słuchu popełnia średnio 1 błąd ortograficzny na 3-4 wyrazy.

Taki jest niestety smutny obraz odmóżdżonego fejsbukowego pokolenia i dlatego trudno zakładać, że nagle młodzi ludzie doznają olśnienia i zaczną treningi z defibrylatorami.

Co to za urządzenie?

Przeprowadziłem małą ankietę wśród przechodniów na dworcu, na którym umieszczony jest defibrylator, opatrzony stosownym symbolem. Pytałem po prostu, czy wiedzą, co to za urządzenie i do czego służy?

- To chyba jakiś alarm pożarowy - odpowiada młody chłopak wyglądający na licealistę.

- To urządzenie z serduszkiem ? Może to kącik dla zakochanych? - chichoczą dwie studentki.

- To jest aparat do przetaczania krwi - odpowiada pewnym siebie głosem starszy mężczyzna.

- Defibrylator? To pewnie jakieś urządzenie wentylacyjne do oddymiania dworca - snuje przypuszczenia młody pan z żoną i dwójką dzieci.

- Ta skrzynka z czerwonym aparatem?  To pewnie syrena do alarmu w razie wojny - wyjaśnia z namysłem pani w średnim wieku.

Na 41 zapytanych osób tylko 3 wiedziały, do czego służy defibrylator. Zadałem im więc kolejne pytanie: czy byłyby w stanie go uruchomić, aby ratować człowieka.

- To przecież może robić tylko lekarz! - odpowiada młody człowiek w garniturze.

- Chyba pan żartuje, przecież ja nie mam o tym pojęcia - wyznaje szczerze taksówkarz..

Tylko jeden młody chłopak deklarował, że użyłby tego urządzenia. Okazało się jednak, że jest on studentem medycyny.

To dziecinnie łatwe - więc uczmy najpierw dzieci

Obsługa defibrylatora AED jest bardzo łatwa. I może to zrobić każdy, bez specjalnego przeszkolenie medycznego.  Prawdą jest także, iż niektóre urządzenia tego typu same "prowadzą" ratownika, podpowiadając mu, co ma zrobić.

Tyle tylko, że jeśli na miejscu wypadków gapie najczęściej nie robią nic, nie próbując nawet wykonać masażu serca i sztucznego oddychania, ułożyć nieprzytomnego w pozycji bezpiecznej, to czy można zakładać, że będą posługiwali się defibrylatorem? Już to widzę!

Gdyby w przedszkolach uczono dzieci podstaw pierwszej pomocy, gdyby tę naukę kontynuowano w szkole podstawowej, to można z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że w przyszłości tak wychowani ludzie mieliby odwagę i umiejętności, by ratować kogoś w wypadku, w razie zasłabnięcia na ulicy itd.

Dzieci bardzo szybko uczą się obsługiwać różne urządzenia, np. komputer, telefon, tablet, więc na pewno poradziłyby sobie także z defibrylatorem. Nie mówię o zajęcia praktycznych z urządzeniem podłączonym do prądu, ale chodzi mi o samo wytłumaczenia zasady działania.

Powinny być też jasno określone kryteria prawne: ten kto udziela pomocy, nie ponosi żadnej odpowiedzialności, nawet jeśli mu się nie uda uratować człowieka.

Polski niejasny system prawny powoduje, iż ludzie często obawiają się zrobić cokolwiek, aby potem nie narażać się na odpowiedzialność karną lub finansową, na roszczenia rodziny poszkodowanego.

Pomysł z fantomem jest rozsądny

Zgadzam się, by podczas egzaminu na prawo jazdy kandydat na kierowcę zaprezentował, że potrafi wykonać podstawowe zabiegi ratujące życie. Być może dzięki temu coś mu zostanie w głowie i w sytuacji zagrożenia czyjegoś życia nie będzie stał biernie z komórką w dłoni i rozpaczliwie się rozglądał albo gapił się bezmyślnie na rannych.

Tę część pomysłu poselskiego z pełni popieram. To jest zupełnie co innego, niż udzielanie odpowiedzi na teoretyczne pytania egzaminacyjne, które to odpowiedzi wcześniej wykuło się na pamięć bez żadnego zrozumienia.

A zatem, niech ten zdający pokaże, jak ułożyć fantom do sztucznego oddychania, jak posługiwać się rękami podczas masażu serca. Być może wtedy szkolenie z zakresu pierwszej pomocy przestanie być fikcją, bo trzeba będzie w praktyce zaprezentować, co umiemy.

Wiem, że zaraz pojawią się głosy, że to kolejne głupoty, że to utrudnianie zdającym życia. Pomyślcie jednak, Szanowni oburzeni, że przecież ofiarą wypadku może stać również bliska Wam osoba: matka, ojciec, dziecko... Czy wtedy też chcielibyście, aby tłum gapiów przyglądał się biernie, jak ta osoba na ich oczach kona?

Pomysł z defibrylatorami jest jednak chyba przedwczesny. Za mało jest defibrylatorów. Poziom wiedzy medycznej społeczeństwa jest bliski zera. Chory jest system prawa. A ponadto planuje się przecież zniesienie obowiązkowego szkolenia teoretycznego na prawo jazdy.  Gdzie zatem ci zdający mieliby się tego nauczyć?

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy