Wyborcza kiełbasa od Polaczka?

Ile czasu potrzeba w Polsce do tego, by zmienić prawo?

Sądząc po działaniach władz w sferze gospodarki, czy przygotowań do Euro 2012 co najmniej kilka (by nie powiedzieć kilkanaście) miesięcy.

Gdy wyznający zasadę "czas to pieniądz" inwestorzy i firmy budowlane pytają dlaczego trwa to tak długo, odpowiedź polityków zawsze jest taka sama - aby przygotować mądre i dobre przepisy potrzeba czasu.

Wydaje się jednak, że zasada ta nie obowiązuje, jeśli zmian domaga się opinia publiczna. Wówczas nie mamy już do czynienia z garstką podskakujących właścicieli firm, ale z obywatelami z krwi i kości, z wyborcami. Wtedy mało kto przejmuje się terminami, ważne jest by rzucić narodowi kiełbasę...

Taką kiełbasę funduje nam właśnie minister transportu - Jerzy Polaczek. Po tragicznym w skutkach wypadku polskiego autokaru we Francji, niezwłocznie zwołał on konferencję prasową, na której podzielił się z dziennikarzami swoimi przemyśleniami dotyczącymi bezpieczeństwa ruchu drogowego.

Reklama

Mimo że biegli nie stwierdzili jeszcze co było przyczyną tragedii pan minister postanowił wypowiedzieć wojnę młodym kierowcom autokarów.

Pierwsze zmiany podobno są już przygotowywane. Kandydat na kierowcę autobusu będzie się mógł ubiegać o prawo jazdy kategorii D dopiero po ukończeniu 24. roku życia. Uprawnienia na prowadzenie autobusów i ciężarówek wydawane będą na okres pięciu lat, po tym czasie niezbędne będzie odbycie badań lekarskich, psychologicznych i ukończenie szkolenia okresowego. Zdaniem ministerstwa przepisy te mają w znaczący sposób przyczynić się do poprawy bezpieczeństwa. Czy aby na pewno?

Kierowca, który w chwili wypadku prowadził feralny autokar miał 22 lata, a prawo jazdy kategorii D posiadał od dziesięciu miesięcy. To niewiele. Biorąc jednak pod uwagę, że firma w której był zatrudniony dysponowała flotą sześciu wozów, a rozbita scania pełnił rolę pojazdu flagowego, można przypuszczać, że mimo młodego wieku radził sobie nie najgorzej.

Nawet jeśli za wypadek faktycznie odpowiada kierowca, pozostaje pytanie, czy główną rolę odegrał tutaj wiek, czy raczej brak wystarczających umiejętności. Czym więc różnić się będzie 22-letni szofer z zerowym doświadczeniem od swojego 24-letniego kolegi, który również dopiero co zdobył upragniony dokument? Prócz tego, że ten starszy dwa lata dłużej zasilać będzie szeregi bezrobotnych, trudno jest doszukać się większych rozbieżności.

Faktem jest, że nie każdy człowiek w wieku 22 lat ma predyspozycje, umiejętności i rozwagę niezbędną do prowadzenia tego typu pojazdów. Skoro jednak z natury nieodpowiedzialnych osiemnastolatków pakujemy w mundury, dajemy im do ręki broń maszynową i wsadzamy do czołgów, to czy podnoszenie granicy wiekowej dla przyszłych kierowców nie wydaje się odrobinę przesadne?

Podstaw tego typu wypadków doszukiwać należy się raczej w systemie szkolenia, a nie w istniejących już przepisach. Czy którykolwiek z pełnoletnich autosanów H9, na których młodzi ludzie zdobywają pierwsze szlify w wymagającym fachu zawodowego kierowcy, wyposażony jest w retarder (czyli ów magiczny "trzeci, zapasowy system hamulcowy", którego nierozważne użycie i spowodowane tym przegrzanie, mogło przyczynić się do tragedii), skrzynie biegów z preselekcją czy chociażby w tempomat? No właśnie...

Po raz kolejny można więc odnieść wrażenie, że tragedia ofiar wykorzystywana jest jedynie w celach propagandowych. Zresztą, minister, który odpowiada w kraju za transport powinien przewidzieć, że tego typu działania mogą wywołać sporo dokuczliwych skutków ubocznych. W ministerstwie zapomniano najwyraźniej, że większość doświadczonych kierowców dawno już wyjechała za chlebem do Anglii, a w Polsce wyraźnie brakuje dziś rąk do pracy. Jeśli więc dodatkowo podniesiemy granicę wieku niezbędną do uzyskania prawa jazdy, dworce autobusowe zamienią się w parkingi bo nie będzie komu jeździć.

Co zrobią wówczas przewoźnicy? Zmuszeni będą zatrudniać okresowo obywateli Ukrainy czy Białorusi, w których to krajach system szkolenia kierowców jest jeszcze gorszy niż u nas. Czy poprawi to bezpieczeństwo? Raczej wątpliwe.

Jak w Polsce często bywa, problem nie leży w samych przepisach, lecz w ich respektowaniu. Inspektorów transportu drogowego wciąż jest jak na lekarstwo, firmom opłaca się naginać prawo, bo prawdopodobieństwo zapłacenia wysokiej grzywny jest niewielkie i wliczone w koszty.

Warto też przypomnieć, że kierowcą autokaru również nie zostaje się z dnia na dzień. Samo prawo jazdy kategorii D uprawnia wprawdzie do prowadzenia tego typu pojazdu, ale jako pasażerów możemy wozić co najwyżej worki z pocztą. By pracować w zawodzie niezbędne jest uzyskanie świadectwa kwalifikacji.

Trzeba więc przejść dodatkowy kurs doszkalający w programie którego znajdują się również takie punkty jak: jazda w warunkach utrudnionych czy technika i taktyka jazdy. Czyżby pan minister od transportu nie zdawał sobie z tego sprawy? Nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, że dobra konferencja prasowa nie jest zła. Wszystko wskazuje na to, że wybory zbliżają się wielkimi krokami, a wstrząśnięte tragedią społeczeństwo musi przecież wiedzieć, że władza czuwa i nie marnuje czasu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: szkolenia | prawo jazdy | minister | potrzeba | Gazeta Wyborcza | 'Wyborcza'
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy