Ten kraj to wymarzony teren łowów dla importerów używanych aut

Marcin Bruczkowski 10 lat spędził w Japonii, studiując i pracując. Po powrocie do Polski napisał książkę pt. "Bezsenność w Tokio", w której sporo miejsca poświęcił tamtejszej motoryzacji.

Po jej lekturze nasuwa się oczywisty skądinąd wniosek: co kraj, to obyczaj...

Czy wiedzieliście na przykład, że japońska policja i wymiar sprawiedliwości nader liberalnie podchodzą do problemu jazdy na "podwójnym gazie"? Trzeźwość kierowcy sprawdza się, nakazując mu... przejść po prostej linii. A jeszcze kilkanaście lat temu, jak pisze Marcin Bruczkowski, obecność alkoholu we krwi sprawcy wypadku drogowego stanowiła dla niego okoliczność łagodzącą. Sąd uznawał, że pijany kierowca miał ograniczoną zdolność oceny swoich czynów i zasługuje na ulgowe potraktowanie.

Reklama

Za to za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o ponad 50 kilometrów na godzinę nie tylko traci się prawo jazdy, ale natychmiast trafia do aresztu. O popełnienie tak surowo karanego wykroczenia nie jest trudno, zważywszy że na większości miejscowych autostrad obowiązuje ograniczenie do 80 km/godz. Przez długi czas w sprzedawanych w Japonii samochodach obowiązkowo instalowano specjalny brzęczyk, który włączał się przy prędkości 100 km/godz., informując kierowcę uporczywym, niemożliwym do wyłączenia dźwiękiem, że jedzie zbyt szybko.

Przestrzeganie limitu 80 km/godz. kontrolują liczne fotoradary. Sęk w tym, że fotografują samochody jedynie z przodu, a japońskie prawo nie nakazuje montowania w autach przednich tablic rejestracyjnych.

Na kierowców czyhają również patrole drogówki, poruszające się nieoznakowanymi radiowozami. Na autostradach wytyczono specjalne, przeznaczone tylko dla policji pasy. Ktoś, kto nieuprawnionym pojazdem wjedzie na taki pas, naraża się na słony mandat.

Ulice Tokio (wiele z nich nie ma nazw, co bardzo utrudnia orientację nie tylko obcokrajowcom, lecz nawet miejscowym taksówkarzom) są tak zatłoczone, że aby dostać zgodę na zarejestrowanie nowego samochodu trzeba przedstawić zaświadczenie, że ma się gdzie parkować. I naszkicować mapkę z zaznaczonym miejscem zamieszkania i miejscem postojowym.

Aby umożliwić dokonanie czynności fizjologicznych kierowcom uwięzionym w korkach sprzedaje się przystosowane do potrzeb obu płci woreczki ze sztywnym plastikowym kołnierzem. W ich wnętrzu znajdują się kulki z substancją dezynfekującą i pochłaniającą zapachy. Po zrobieniu siusiu taką torebkę szczelnie się zamyka, umieszcza w większym pojemniku i po kłopocie.

Do bocznych lusterek nieprawidłowo zaparkowanych samochodów przymocowywane są pomarańczowe etykiety. Aby się ich pozbyć, trzeba udać się na komendę policji i zapłacić mandat lub... skorzystać z nożyc do przecinania stalowych linek. Tak postępują niektórzy cudzoziemcy. Miejscowym podobne pomysły nie przyszłyby nawet do głowy.

Pod koniec roku zmorą japońskich miast są rozryte ulice. Po prostu gminy, którym w kasie zostało jeszcze trochę pieniędzy, chcą je wydać w obawie, że w następnym budżecie obetnie się im środki. Dlatego na gwałt rozpoczyna się remonty. I tam, gdzie są one potrzebne, i tam gdzie... niekoniecznie.

W Japonii nie ma samoobsługowych stacji benzynowych. Każdego kierowcę obsługują trzy osoby: jedna nalewa paliwo, druga czyści szyby, trzecia inkasuje zapłatę. Niekiedy zespół taki uzupełnia, jak pisze Marcin Bruczkowski, "starszy kłaniacz". Kłaniają się zresztą wszyscy i wszędzie.

Japońscy kierowcy kochają gadżety, dlatego samochody sprzedawane na lokalnym rynku są o wiele lepiej wyposażone niż te przeznaczone na eksport. Nabywca może na przykład zdecydować czy chce auto z analogowym czy cyfrowym zestawem wskaźników. Z nawigacją czy tylko z elektronicznym kompasem. Wybierać można spośród wielu systemów audio. Te najbardziej wyrafinowane obejmują cyfrowe procesory zmieniające charakterystykę dźwięku na podstawie danych z czujników, które wykrywają ile osób siedzi w aucie i jakie zajmują one miejsca.

Japończyk chce wiedzieć dokładnie, gdzie kończy się jego auto, dlatego na krawędzi maski wozu umieszczane są małe zielone światełka a na zderzakach pionowe antenki zwieńczone żaróweczkami. Na liście wyposażenia znajdują się m.in. wbudowane ultradźwiękowe wibratory, strząsające krople deszczu z bocznych lusterek.

Również tablice rejestracyjne można zamówić w dwóch wersjach: standardowej i luksusowej. W tej drugiej cyfry i litery są wykonane z półprzezroczystego tworzywa i podświetlane umieszczonymi za nimi żarówkami. Nieznane są za to autolarmy, jako że w Japonii nie kradnie się samochodów i w związku tym nawet ich nie zamyka.

Gdyby nie odległość, wysokie ceny i lewostronny ruch, Japonia byłaby wymarzonym terenem łowów dla importerów używanych aut. Według miejscowych fachowców maksymalny dystans, jaki może bezpiecznie przejechać pojazd mechaniczny, to 100 tys. km. Samochody z przebiegiem przekraczającym 80 tys. km są praktycznie nie do sprzedania.

Autor "Bezsenności w Tokio" kilkakrotnie podchodził do egzaminu na prawo jazdy. Zdał za piątym razem. Na szczęście japońskie przepisy pozwalają kandydatowi na kierowcę prowadzić samochód, o ile pomyślnie przebrnął przez egzamin wstępny (teoria plus plac manewrowy) a w podróży towarzyszy mu osoba, która co najmniej od trzech lat prawo jazdy już ma. Nawiasem mówiąc za kurs i egzamin płaci się tyle, że, jak zauważył amerykański kolega Marcina Bruczkowskiego, za te pieniądze w USA można odbyć pełne szkolenie na pilota małego samolotu i opłacić licencję.

No to jak? Zazdrościmy Japończykom?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy