Droższe OC czyli Polak nie masochista
Po Nowym Roku mają podobno podrożeć ubezpieczenia komunikacyjne, zwłaszcza obowiązkowe OC. Podwyżki są jakoby nieuchronne ze względu na obecne różnice w cenie polis, które w Europie Zachodniej kosztują średnio 300-500 euro rocznie, a u nas tylko 50-100 euro.
Zupełnie nie pamięta się przy tym, że owszem, płacimy za OC i autocasco mniej niż mieszkańcy „starej” Unii, ale też koszty usuwania szkód są u nas niższe niż u nich, na przykład dzięki tańszym usługom blacharsko-lakierniczym. To właśnie dlatego Niemcy czy Francuzi wolą sprzedać uszkodzony w wypadku drogowym samochód Polakom czy Ukraińcom niż bawić się w jego naprawianie.
Rzeczywistą przyczyną zapowiedzianych i poprzednich podwyżek cen polis jest brak autentycznej konkurencji na ubezpieczeniowym rynku. Wciąż niepodzielnie rządzi na nim PZU. Mniejsi gracze czekają na decyzje potentata, by dostosować się do jego cenników. Próby wprowadzania nowości, np. w postaci zawieranych przez telefon ubezpieczeń typu direct są na razie dość nieśmiałe, spotykają się ze zrozumiałą nieufnością zmotoryzowanych („składki owszem, przyjmą, ale czy naprawdę wypłacą odszkodowanie, jeżeli nie mają żadnego biura?”) i nie mogą liczyć na szybki, spektakularny sukces.
Koniecznością doganiania Zachodu uzasadnia się także podwyżki cen nowych aut. Rzeczywiście, ford czy peugeot jest w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie i Nowym Sączu odrobinę tańszy niż w Berlinie, Paryżu lub Amsterdamie, ale spójrzmy też na różnice w zarobkach tu i tam. Kto o nich zapomina, niech nie dziwi się, że Polacy omijają salony samochodowe, sprowadzając gruchoty z zagranicy. To nie masochistyczne zamiłowanie do złomu na kółkach, lecz racjonalna w naszej finansowej rzeczywistości decyzja ekonomiczna.