Przepisy? Czujemy wewnętrzny przymus, by je łamać

Polacy to urodzeni anarchiści, genetycznie ukształtowani do notorycznego łamania prawa. Przejawia się to między innymi w powszechnym lekceważeniu kodeksu ruchu drogowego. Niby chcielibyśmy jeździć zgodnie z przepisami, ale czujemy wewnętrzny przymus, by je łamać.

Hm... Czyżby? Czy rzeczywiście wszystko da się wytłumaczyć odwiecznymi tradycjami zakorzenionymi jeszcze w czasach szlacheckiego sobiepaństwa, narodową skłonnością do ułańskiej fantazji lub dziwaczną, nieznaną ludom w innych szerokościach geograficznych kombinacją DNA? Przecież ci sami kierowcy, znalazłszy się na przykład w Austrii czy Szwecji, potulnie przestrzegają wszelkich narzuconych przez prawo reguł.

Nie tylko ze strachu przed wysokimi karami, lecz również z przekonania, że w tamtych warunkach owe zasady są dogłębnie przemyślane. Jeżeli za naszą zachodnią granicą trafiamy na ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę, wiemy, że ma ono sens, wynika z logicznej oceny rzeczywistego ryzyka związanego z przekroczeniem ustalonego limitu. W Polsce takiej pewności nie mamy nigdy. Widząc identyczny znak ustawiony na przykład na początku długiej, prowadzącej przez pustkowie prostej z gładkim asfaltem, możemy podejrzewać, że jest to pozostałość po prowadzonych tutaj kiedyś robotach drogowych ("remont skończyli, o znaku zapomnieli..."), pułapka zastawiona na kierowców w celu podreperowania gminnej kasy ("pewnie zaraz natkniemy się na ukryty w krzakach fotoradar straży miejskiej") czy tzw. d...ochron urzędników ("kiedyś zabił się tu jakiś wariat, więc w ramach zaleceń komisji powypadkowej ustawili ograniczenie do 50 km/godz.").

Reklama

Ciąg dalszy na poboczem.pl.

magazynauto.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy