W kolejce do piekła...
Początek ostatniej edycji Rainforest Challenge nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego.
Jak zwykle rozegrany przede wszystkim dla licznie zebranej publiczności prolog składał się z sześciu (planowano dziesięć) odcinków, gdzie należało wykazać się głównie umiejętnościami w posługiwaniu się kotwicami ziemnymi. Nie wywołał on entuzjazmu, szczególnie wśród załóg europejskich. Rezultat osiągnięty przez polskie załogi również nie był imponujący, no chyba, że w ilości połamanych kotwic.
My uszkodziliśmy dwie sztuki, załoga Land Serwisu jedną. Wydaje się, że poza brakiem odpowiedniego doświadczenia w posługiwaniu się tym sprzętem, nie bez znaczenia był fakt, że nasze ciężkie auta były wyposażone w nadzwyczaj mocne wyciągarki mechaniczne oraz superwytrzymałe liny kewlarowe i trudno było zrównoważyć siłę hamującą, jaką daje lemiesz kotwicy, z siłą wyciągarki. Jak się później miało okazać, właśnie ten sprzęt (wyciągarki i liny) pozwolił nam na samodzielne wydostanie się z dżungli, jak również na przeprowadzenie udanej akcji postawienia na koła Range Rovera Land Serwisu, który na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności znalazł się do góry kołami kilka metrów poniżej drogi.
MALEZYJSKA MOC
Po prologu kolumna rajdowa, w tym 40 załóg zawodniczych (z 45, które wystartowały na prologu) skierował się na do pierwszego obozu w dżungli. Droga nie nastręczała zbytnich trudności dla dobrze przygotowanych aut. To, co mogło niepokoić, to ciągle padający deszcz, ale w końcu to Rainforest Challenge, więc deszcz wydawał się rzeczą całkiem normalną. W okolicy pierwszego obozu organizatorzy ustawili kolejne odcinki specjalne, krótkie, ale wymagające. Tu nasze załogi mogły się już wykazać.
Oczywiście nie było mowy o nawiązaniu walki z malezyjską czołówką, która po pierwsze nauczyła się doskonale prowadzić swoje auta, po wtóre posiadała odpowiedni sprzęt, czyli bardzo mocne 300-350 KM auta o wadze 1800-2000 kg. Dla przykładu, na jednym z odcinków, gdzie przeciętny czas uzyskiwany przez czołowe załogi wynosił 2 min, my naszym Defenderem pojechaliśmy bardzo szczęśliwie i osiągnęliśmy wydawało się dobry czas 1:38. Najlepsza załoga malezyjska pokonała go w 39 s! Niewiarygodne, ale ich samochód po prostu przefrunął, nie zrażając się tym, że poprzedzające ich auto efektownie dachowało, próbując osiągnąć dobry wynik.
GRANICA MOŻLIWOŚCI
W dobrych nastrojach, chociaż coraz bardziej mokrzy, ruszyliśmy przez dżunglę do kolejnego obozu.
Tu kolejne odcinki. Na jednym z nich załoga naszego Range Rovera wykazała się znajomością rzeczy i, ku zaskoczeniu miejscowych, zamiast asekuracji za pomocą tylnej wyciągarki sprawnie opuścili się po pionowym zboczu na tzw. taśmie. Ta technika pozwoliła im osiągnąć drugi czas na tym odcinku i pokazać, że też potrafimy. Na pozostałych odcinkach robiliśmy, co było można i na co było nas stać, lokując się w pierwszej 10-15, ale to wszystko, co można było naszymi autami osiągnąć. Powoli aspekt sportowy, który nigdy nie jest na RFC najważniejszy, stawał się drugo-, a może i trzecioplanowy. Pogoda nie poprawiała się, a przed nami tradycyjnie najtrudniejszy odcinek rajdu The Twilight Zone, który w tym roku miał wynosić 25 km i miał nam zająć maksymalnie 3 dni.
KOLEJKA DO PIEKŁA
Mając pewne doświadczenie, wiedząc, że lepiej jest jechać na początku stawki, bardzo sprawnie spakowaliśmy nasz dobytek i ustawiliśmy się na pierwszych miejscach w kolejce, jak się miało później okazać - do piekła. Na początku, niektórzy z nas zadawali organizatorom pytania, czy możemy przejechać ten odcinek nonstop i stawić się "po drugiej stronie" już wieczorem tego samego dnia. Wszak to tylko 25 km. Organizatorzy trochę się zdziwili, ale odpowiedzieli, że to nasza sprawa jak sobie zaplanujemy przejazd. Rzeczywistość szybko ostudziła nasze wojownicze zapędy i wylała (dosłownie) kubeł zimnej wody na nasze rozpalone głowy. Już pierwsze metry wymagały używania wyciągarek, a biorąc pod uwagę, że nadających się do podpięcia drzew nie było za wiele, wiele było tytanicznej pracy pilotów, którzy musieli wdrapywać się strome ściany, aby zapiąć liny do czegoś solidnego.
Stale padający deszcz oraz obsuwająca się pod ciężkimi autami, szczególnie Range Roverem, ziemia bardzo spowalniały nasz marsz do przodu. Po całodziennej walce udało nam się pokonać niecałe 5 km drogi. Przed kolejnym wzniesieniem, wobec zapadającej ciemności i faktu, że Range Rover znacząco tracił paliwo, postanowiliśmy rozbić biwak.
Problem z instalacją paliwową Range Rovera stawał się coraz bardziej dokuczliwy i zagrażał całkowitym unieruchomieniem auta. Łukasz - mechanik wraz załogą robili, co mogli w tych warunkach, ale sprawa była poważniejsza, niż się wstępnie wydawało. Kolejny dzień przyniósł niespodziewaną informację, przekazaną przez pieszych posłańców. Rzeka, która czekała nas na końcu drogi, wezbrała w stopniu, który uniemożliwi nam je pokonanie i w związku z tym organizatorzy zarządzili odwrót. W tamtej chwili jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to oznacza i jaki będzie tego finał. Myśleliśmy, że po prostu spokojnie zjedziemy w dół i wycofamy się do cywilizacji.
ODWRÓT
Jak się miało później okazać, był to początek dramatycznej ewakuacji i walki z naturą i czasem, aby zdążyć wydostać się z zagrożonego rejonu. Nasilający się deszcz sprawił, że droga, która jeszcze wczoraj była w miarę przejezdna, zmieniła się w spływającą błotem i wodą rzekę. Płynąca woda i poprzedzające auta - tym razem znaleźliśmy się na końcu stawki, pogłębiły koleiny i wymyły drogę, sprawiając, że zakręty z przepaściami po obu stronach stały się naprawdę groźne. To wszystko oraz kolejne poważne wycieki paliwa w Range Roverze sprawiły, że przez kolejną dobę pokonaliśmy może 1 km drogi. Kolejnym trudnym etapem miało być pokonanie wezbranej rzeki. Nasz Defender dotarł do niej pierwszy. W chwili, kiedy mieliśmy się już przeprawiać, dotarł do nas Łukasz. Z obłędem w oczach opowiedział, że kilkaset metrów od poprzedniego obozu nasz Range Rover spadł ze skarpy i leży do góry kołami. Po kilku chwilach udało się wyciągnąć od Łukasza więcej informacji, a przede wszystkim tę, że nikomu nic się nie stało. Wycofaliśmy nasze auto z przeprawy, chcąc jechać na ratunek, jednak organizatorzy stanowczo nam odradzili, zapewniając, że pomoc już jedzie z góry. Biorąc pod uwagę fakt, że czekała nas według opisu Łukasza dwukilometrowa droga pod górę, uznaliśmy, że nie ma sensu ryzykować utraty drugiego auta.
AKCJA RATUNKOWA
Jak się niebawem okazało, informacja Łukasza była bardzo nieprecyzyjna. Range Rover znajdował się w realnym zasięgu naszego Defendera. Po raz kolejny wycofaliśmy auto z kolejki do przeprawy i ruszyliśmy wyciągać auto Land Serwisu. Okazało się, że była to słuszna decyzja, ponieważ tylko nasza wyciągarka w połączeniu z liną Master Pull jest w stanie postawić Range Rovera na koła, co pozwoliło na "odpalenie" auta i już przy pomocy własnej, takiej samej wyciągarki, wyciągnąć auto z rozpadliny.
Po trwającej siedem godzin akcji wyciągania i uruchamiania, Range Rover nadawał się do jazdy, choć brakował w nim kilku elementów. Szczególnie uciążliwy wydawał się brak przedniej szyby. Kolejna awaria pompy paliwowej sprawiła, że przyjazd do obozu opóźnił się o następne 3 godziny. W mokrym obozie szerzyła się coraz wyższa z powodu infekcji gorączka.
Przygoda z wywrotką oraz kłopoty z paliwem spowodowały, że nasze auta znalazły się na samym końcu stawki pojazdów, które opuszczały dżunglę. Przed nami były już tylko auta prasowe i obsługi, nieprzygotowane do tak trudnego terenu. Do tego ich kierowcy, wyraźnie zaniepokojeni perspektywą unieruchomienia pojazdów w lesie, nie chcieli przepuścić naszych, sprawniejszych aut. W końcu zrozumieli, że lepiej jest nas przepuścić i liczyć na naszą pomoc, niż doprowadzić do zupełnego pata. Tak też się stało. Wyprzedziliśmy "zawalidrogi", jednocześnie pomagając im wydostawać się z opresji, jednak to jeszcze bardziej spowalniało nasz marsz do przodu.
PRZEPRAWA
Kolejny obóz stanął nad wezbraną rzeką, która wydawała się (błędnie) ostatnią przeszkodą na drodze do cywilizacji. Rano zapadła decyzja o przeprawie przy pomocy wyciągarki i asekuracji z tyłu. Auto po aucie udało się przerzucić na drugi brzeg wszystkich zawodników i większość samochodów obsługi. W pewnym momencie dotarła do nas wiadomość, że droga wyjazdowa z dżungli jest nieprzejezdna z powodu wylanej rzeki. Początkowo wydawało się, że to informacje mocno przesadzone - przecież kilka dni wcześniej przejechaliśmy tę rzekę na kołach, więc o ile mógł wzrosnąć jej poziom? O metr, może półtora. Obraz, jaki zobaczyliśmy, mocno nas jednak zaskoczył. Rzeka była szerokości Wisły w jej środkowym biegu, głębokość zaś można było szacować po wystających na brzegu wierzchołkach drzew? Stało się jasne, że tej rzeki nie da się przejechać. Większość tych, którzy dotarli do położonej na skraju dżungli wioski, zostawili tam auta w "bezpiecznym" miejscu, a sami udali się do punktu ewakuacyjnego, gdzie łodziami straży i wojska zostali ewakuowani do najbliższego miasta - 2 godziny malowniczego (gdyby nie okoliczności i ulewny deszcz) rejsu metalową łodzią, manewrującą między wirami i dryfującymi belami drzew. Ci, którzy nie chcieli pogodzić się z rzeczywistością, próbowali na własną rękę szukać drogi wyjazdu. Oczywiście nie miało to najmniejszego sensu, za to naraziło załogi na zalanie przez stale podnoszącą się rzekę. W końcu i oni się poddali, pozostawiając auta nad brzegiem rzeki i udając się do punktu ewakuacyjnego.
WYZWANIE NATURZE
Sama ewakuacja, w której brały udział wszystkie odpowiednie służby (wojsko, policja, straż, obrona cywilna) z zabezpieczeniem medycznym i śmigłowcem przebiegła bardzo sprawie. Widać mają spore doświadczenie w tej materii. Pojawiły się głosy, szczególnie z strony mało doświadczonych, za to przemądrzałych uczestników i "ekspertów", że można było tego uniknąć, że organizatorzy popełnili błąd, wpuszczając auta do dżungli. To jakieś nieporozumienie! Rajd jest od 10 lat rozgrywany właśnie w okresie pory deszczowej, tylko po to, aby było ciężko. Jest to niewątpliwie najcięższa ze względu na długość trwania oraz panujące warunki tego typu impreza na świecie i tegoroczny rajd to w całej rozciągłości potwierdził. Jeżeli rzuca się wyzwanie naturze, trzeba się niestety liczyć z tym, że czasami ta ostatnia postanowi nie dać się pokonać i da nam lekcję pokory.
Marek Janaszkiwicz,
ZDJĘCIA: Arek Kwiecień