Uliczne dramaty w Baku

Street fighters - takim mianem określa się niekiedy kierowców podczas wyścigów na torach ulicznych. Dramatami dwóch pierwszych dni wyścigowego weekendu w Baku można by obdzielić kilka rund. Ulice stolicy Azerbejdżanu były w piątek i w sobotę świadkami zarówno wydarzeń poniekąd normalnych, zwłaszcza na torach ulicznych, takich jak kolizje z barierami, jak i zupełnie kuriozalnych - chodzi oczywiście o piątkowy incydent, w którym George Russell wyrwał studzienkę z nawierzchni. Chyba nie trzeba mówić, jak niebezpieczne są tego typu zdarzenia i łatwo sobie wyobrazić, jak tragiczne mogą mieć konsekwencje, ale zdarzały się już w przeszłości i to nie tylko na torach ulicznych, bo skuteczne odwodnienie musi mieć każdy obiekt.

Sobota przyniosła kolejny dramat Williamsa. Tym razem jednak niestety dotyczył on Roberta Kubicy. Uderzenie prawym przodem w barierę spowodowało poważne uszkodzenie samochodu. Na tyle poważne, że było sporo obaw, czy samochód uda się odbudować na niedzielny wyścig. Obawy byłby mniejsze, gdyby chodziło o inny zespół, ale wiadomo od początku sezonu, że problemem Williamsa jest dotkliwy brak części... Po kilku godzinach odetchnęliśmy z ulgą, gdy zespół ogłosił, że samochód Roberta będzie odbudowany. I miejmy nadzieję, że nie będzie gorszy, niż przed wypadkiem. Lista części do wymiany jest długa, ale podobno niczego nie brakuje. Skoro tak, to wiele wskazuje na to, że Roberta Kubicę zobaczymy na starcie niedzielnego wyścigu.

Reklama

Oczywiście natychmiast odżyły u niektórych wątpliwości, czy nasz kierowca na pewno jest zdolny do ścigania, zwłaszcza na torach ulicznych. W ogóle bym w ten sposób do tego nie podchodził. Dlaczego więc doszło do wypadku? Przede wszystkim warto przypomnieć prawdę z cyklu tych oczywistych. Wypadki są nieodłączną częścią sportu motorowego.

Prawdę znienawidzoną, jak mówił niezapomniany i nieodżałowany Ayrton Senna, ale nieodłączną. Nie ma kierowcy w dowolnej dyscyplinie sportu motorowego, który nie miałby od czasu do czasu mniej czy bardziej poważnego wypadku. Kolejna prawda, wygłoszona dawno temu przez jednego z fińskich kierowców wprawdzie rajdowych, nie wyścigowych mówi, że jeżeli raz w roku nie zaliczysz wypadku, to znaczy, że jeździsz za wolno, bo nie znasz granicy swoich możliwości.

To twierdzenie odnosi się w dużej mierze i do wyścigów, których specyfika jest oczywiście nieco inna, ale pryncypia są takie same, a liczba analogii całkiem spora. I tu, i tu chodzi o to, aby pojechać jak najszybciej, a żeby to zrobić, trzeba znać swój limit. W poszukiwaniu limitu, jesteśmy na każdym zakręcie tak bardzo blisko niego, że raz na jakiś czas jest za szybko. Dlatego nie doszukujmy się w wypadku Kubicy nie wiadomo czego.

Kilkadziesiąt minut później w tym samym miejscu niemal identyczny wypadek miał Charles Leclerc, którego raczej nikt nie podejrzewa o niezdolność do jazdy samochodem wyścigowym. Zresztą cały świat słyszał, jak utalentowany kierowca z Monaco natychmiast po zdarzeniu złożył samokrytykę przez radio (I am stupid!). Reasumując, jeżeli wypadek Kubicy czegoś dowodzi, to tylko tego, że polski kierowca, jak każdy poszukuje limitów. Inaczej nie byłby kierowcą wyścigowym.           

W czołówce po raz czwarty z rzędu w czterech weekendach w tym sezonie powtórzyła się podobna sytuacja. Po szumnych zapowiedziach Ferrari, że teraz to już naprawdę my, z pierwszej linii wystartują w niedzielę dwaj kierowcy Mercedesa. Bottas minimalnie wyprzedził w sesji kwalifikacyjnej Hamiltona, a trójkę uzupełnił Vettel, obok którego ustawi na polach startowych Red Bulla Verstappen.

Wskutek przerw spowodowanych incydentami była to bardzo długa sesja kwalifikacyjna - trwała niemal dwie godziny, ale emocji przyniosła co niemiara. Ciekawe, co wydarzy się w niedzielne popołudnie. I jak tu nie kochać torów ulicznych?   

Grzegorz Gac



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama