Od teraz liczą się tylko faworyci

Pierwsza część sezonu Formuły 1 2012 była ekscytująca i wymarzona dla tych, którzy nieprzewidywalność rywalizacji szerokiej stawki cenią wyżej niż drobiazgowe śledzenie minimalnych różnic osiągów pozwalających zwyciężać raz jednej, raz drugiej ekipie ścisłej czołówki.

Ale druga część mistrzostw będzie bliższa raczej temu drugiemu wariantowi. Na placu boju o najwyższe cele pozostali bowiem ci, których typowano do tego przed rozpoczęciem tegorocznego cyklu Grand Prix.

 Formuła 1 i jej zespoły napisały już w tym roku kawał historii dyscypliny. W pierwszych pięciu rundach zwyciężali inni konstruktorzy, a wśród kierowców dwukrotnego zwycięzcę wyłoniła dopiero ósma eliminacja. Wśród ekip i zawodników słychać było co prawda narzekania na zbyt dużą przypadkowość wyników, ale kibice, którzy od wyścigów samochodowych oczekują przede wszystkim trzymającego w napięciu widowiska, nie mieli prawa prosić o więcej. Dowodem ogromnego sukcesu tak zmiennego układu sił jest zresztą rekordowa liczba widzów, jaką Formuła 1 zgromadziła w tym roku przed ekranami telewizorów. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy i od początku było pewne, że taki stan rzeczy nie będzie trwał w nieskończoność.

Reklama

Jeśli ścisłej czołówki nie wyłaniają pierwsze wyścigi sezonu, tak jak miało to miejsce w latach 2011, 2010, 2009, 2008, 2007 i wielu poprzednich, tradycyjnym momentem mistrzostw, w którym nie ma już wątpliwości co do tego, kto będzie bił się o mistrzowskie laury jest półmetek rywalizacji. Pakiety poprawek są instalowane w samochodach z większą regularnością, a w przypadku największych i najlepszych zespołów efekty tych prac są zwykle lepsze niż starania kopciuszków, którym od czasu do czasu udało się zaskoczyć gigantów na początku mistrzostw. Pastor Maldonado i zespół Williamsa, którzy popisali się świetnym występem w Barcelonie nie stanowią już zagrożenia dla czołowych stajni, a po przełomowym zwycięstwie Nico Rosberga w Szanghaju zadyszki dostał także Mercedes.

 Po początkowym chaosie układ sił w stawce wyraźnie się stabilizuje, a kapryśna charakterystyka tegorocznego ogumienia stanowi dla zespołów coraz mniejszą tajemnicę. Ostatnie pięć wyścigów wygrali kierowcy reprezentujący barwy Ferrari, McLarena lub Red Bulla. Co więcej, mało brakowało, żeby w ostatnich pięciu wyścigach na podiach gościli tylko kierowcy tych trzech ekip. Sebastian Vettel oddał w Niemczech podium Kimiemu Räikkönenowi, bo nieprzepisowo wyprzedził Jenson Buttona. W Walencji na podium stanęli Räikkönen i Michael Schumacher, bo w Red Bullu Vettela doszło do awarii silnika, a Lewis Hamilton został pozbawiony świetnego wyniku przez nieostrożnego Maldonado. W Kanadzie okolice toru z wysokości podium Sergio Perez i Romain Grosjean mogli podziwiać tylko dlatego, że Alonso i Vettel próbowali przechytrzyć Hamiltona, ale popełnili błąd w wyborze strategii. Porażki faworytów nie miały zatem nic wspólnego z ich słabym tempem. Już na tamtym etapie mistrzostw czysta szybkość aut McLarena, Red Bulla i Ferrari sprawiała, że reszta stawki mogła liczyć na dobry wynik jedynie w przypadku potknięć najmocniejszych.

W Niemczech ten trend był widoczne jeszcze wyraźniej, a tempo rozwoju samochodów zespołów z Woking, Milton Keynes oraz Maranello sugeruje, że już wkrótce to trio zmonopolizuje rywalizację o zwycięstwa i miejsca na podium. Wydaje się, że jedyną ekipą zdolną jeszcze im zagrozić jest Lotus, ale ani Grosjean ani Räikkönen nie są w stanie kwalifikować się na tyle wysoko, żeby móc zagrozić liderom od początku dystansu. Kiepskie pozycje startowe oznaczają spore straty czasowe w pierwszej części wyścigu, a gdy Kimi czy Romain już się rozpędzą zwykle brakuje im czasu, żeby dopaść rywali przed metą.

Mogą żałować niewykorzystanych okazji, bo wiele wskazuje na to, że wraz z upływem sezonu będą ich mieć coraz mniej. Teraz to czołówka ma w swoich rękach wszelkie atuty. Biura projektowe McLarena, Red Bulla i Ferrari są historycznie bardziej płodne w pomysły, a ich fabryki potrafią realizować je szybciej i z lepszym skutkiem niż w przypadku pozostałych zespołów. Niebagatelne jest w tym przypadku znacznie lepsze zaplecze finansowe i doskonała infrastruktura, o jakiej wiele ekip może tylko pomarzyć.

 Mniejsza liczba uczestników walki o najwyższe pozycje tylko pozornie oznacza, że w nadchodzących wyścigach będzie nas czekać mniej emocji. Po wpadce na Silverstone McLaren przywiózł na tor Hockenheim znacznie poprawione auto, a Button i Hamilton dowiedli, że brytyjscy inżynierowie dobrze się spisali, ponownie nawiązując z Ferrari i Red Bullem wyrównaną walkę. Najsłabiej z trzech stajni czołówki wydaje się prezentować włoski zespół, ale świetnie maskuje to życiowa forma Fernando Alonso - lidera klasyfikacji generalnej i zwycięzcy trzech rozegranych dotychczas GP. Jeśli chodzi o Red Bulla nie wiadomo, na ile tempo ich aut osłabi werdykt FIA, która zakazała mistrzom świata stosowania specyficznych map silnika emulujących kontrolę trakcji oraz poprawiających docisk samochodu w zakrętach, ale decyzja władz sportu raczej nie spowoduje przesunięcia RBR w kierunku środka stawki.

 Po niezłym początku sezonu Lotus, Mercedes i Williams szarpią się już tylko o resztki z pańskiego stołu, które raz na jakiś czas przypadną im w udziale w wyniku nieuniknionych, choć trudnych do przewidzenia problemów kierowców Ferrari, Red Bulla i McLarena. Losy mistrzostw na dobre znalazły się w rękach przedsezonowych faworytów. Każdy z nich ma swoje niezaprzeczalne atuty, a w tej chwili różnice ich osiągów są minimalne. Wątpliwe, żebyśmy w tej edycji cyklu Grand Prix ponownie zobaczyli na najwyższym stopniu podium Pastora Maldonado czy Nico Rosberga, ale wcale nie oznacza to, że druga połowa sezonu będzie mniej ekscytująca niż pierwsza.

 Jacek Kasprzyk

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy