Rząd udaje, że promuje auta na prąd. Efekty są, jak (nie) widać
W ciągu 11 miesięcy roku zarejestrowano w Polsce blisko 1,2 tys. samochodów osobowych z napędem elektrycznym. To o jedną piątą więcej niż w analogicznym okresie ubiegłego roku - wynika z analizy PZPM na podstawie danych Centralnej Ewidencji Pojazdów.
Na tle rynku to jednak wciąż niewiele. Na 22 mln pojazdów w Polsce tylko około 0,1 proc. to pojazdy elektryczne. Zmienić ma to ustawa o elektromobilności i paliwach alternatywnych, ale wyzwań jest bardzo dużo.
- Jesteśmy daleko w tyle za innymi krajami. Nie porównujmy się z Norwegią, gdzie jest 24 proc. pojazdów EV i zeroemisyjnych, z Austrią, gdzie jest pięciokrotnie więcej niż w Polsce. U nas na 22 mln aut plus 2 mln pojazdów z zewnątrz mamy około 0,1 proc., co jest znikomą liczbą, ale to jest zaczarowane kółko - nie ma pojazdów, bo nie ma infrastruktury, nie ma infrastruktury, bo nie ma czegoś innego. Ten zaczarowany krąg powinniśmy szybko przerwać - mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes dr inż. Jerzy Majcher, ekspert ds. energetyki.
Jak wynika z listopadowego raportu PZPM, samochody z napędem elektrycznym przekroczyły do końca listopada poziom z całego 2017 roku o 212 sztuk. Wśród zarejestrowanych w ciągu 11 miesięcy br. samochodów jest 546 bateryjnych i 634 hybryd typu plug-in.
Ustawa o elektromobilności przewiduje system zachęt dla kupujących, w tym zniesienie akcyzy na samochody elektryczne, większe odpisy amortyzacyjne dla firm, zwolnienie ich z opłat za parkowanie czy możliwość poruszania się pojazdów o napędzie elektrycznym po pasach dla autobusów. Na upowszechnienie takich aut największy wpływ będzie jednak mieć obniżenie ich cen.
- Ustawa ma zmienić naszą mentalność i uwidocznić profity wynikające z jej wdrożenia: ekologiczne, społeczne jako najważniejsze, również oszczędnościowe. Wystarczy porównać liczby, one dziś pokazują przewagę pojazdów z napędami elektrycznymi, natomiast nakłady na nie w porównaniu do aut z tradycyjnym napędem są diametralnie wysokie - mówi dr inż. Jerzy Majcher. - Trzeba mieć świadomość, że przy dzisiejszych relacjach cenowych opłaca się wtedy, kiedy pojazd przejeżdża ponad 50 tys. km rocznie.
Według ustawy już w 2020 roku gminy i powiaty powyżej 50 tys. mieszkańców powinny zapewnić udział pojazdów elektrycznych we flocie użytkowanych pojazdów na poziomie 10 proc. Dodatkowo podobne wymogi dotyczą świadczenia usługi komunikacji miejskiej oraz innych zadań własnych gminy. Docelowo co najmniej 30 proc. pojazdów będzie musiało być zero- lub niskoemisyjna. To stwarza wyzwania w obszarze energetycznym.
- Na ten zapisany w ustawie milion samochodów trzeba byłoby przeznaczyć około 5-6 TWh energii wytwarzanej w elektrowniach konwencjonalnych lub w elektrowniach ze źródłami odnawialnymi, czyli fotowoltaice i wiatrakach. Gdyby one zawiodły, bo i taki wariant może wchodzić w grę, to wtedy musimy mieć co najmniej jeden duży blok gotowy tylko do zasilenia tym wolumenem energii transportu drogowego i to jest wyzwanie - mówi Jerzy Majcher.
Według prognoz Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych na ulicach polskich gmin i miast ma jeździć ponad 3,5 tys. autobusów elektrycznych. Jednym z problemów jednak jest konieczność ładowania przez nie baterii i stworzenie analogicznej do stacji paliw infrastruktury punktów ładowania pojazdów. Taka sieć powoli powstaje. Przykładem może być ogólnopolska sieć stacji szybkiego ładowania GreenWay, która do 2020 roku chce mieć 200 takich punktów, w tym 10 ultraszybkich i 135 szybkich.
- Największym beneficjentem, który może skorzystać na rozwoju elektromobilności, są właściciele stacji paliw lub dystrybutorzy energii elektrycznej, bo to dla nich jest duży rynek. Milion samochodów napędzanych elektrycznie to z całą pewnością jest wyzwanie dla spółek dystrybucyjnych - dodaje Jerzy Majcher.
Jak podkreśla, jest to jednak zyskowny rynek i firmy zdają sobie z tego sprawę.