Połowa Polaków straci samochody? Będziesz jeździć autobusem albo wcale!
Samochody elektryczne zdecydowanie nie są tym, co interesuje dziś przeciętnego polskiego kierowcę. Trudno jednak nie zauważyć, że problem czym jeździć będzie statystyczny Polak za 10-15 lat, nie jest wcale wyimaginowany. Jeśli komuś wydaje się, że z nastoletnich Golfów i Passatów TDI przesiądziemy się po prostu na używane ID.3 czy Nissany Leafy, jest w błędzie. Dużym.
W trudnych czasach, gdy na masową motoryzację spadły: covid, nowe kary za emisję spalin i kryzys półprzewdonikowy, producenci pojazdów starają się robić dobrą minę do złej gry. Dokładnie przez taki pryzmat patrzeć trzeba na hura-optymistyczne doniesienia o kolejnych rekordach dotyczących rejestracji samochodów elektrycznych. Za ich sprawą przeciętny posiadacz auta w naszym kraju może odnieść wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a cała elektryfikacja nie jest przecież niczym strasznym. "Gdy przyjdzie pora, zamiast diesla czy benzyny z gazem, kupię sobie po prostu auto na baterie!". Proste, prawda? No właśnie, nie!
Tempo elektryfikacji zabójcze dla Polaków?
I nie, nie mówię tego z perspektywy "ułana" starającego się udowodnić wyższość konia nad transporterem opancerzonym. Elektryczna rewolucja dzieje się na naszych oczach i - czy się to komuś podoba, czy nie - i tak się dokona. Polskie władze powinny jednak zrobić wszystko, by - również w szerszej, unijnej perspektywie - zahamować jej tempo. W przeciwnym wypadku, za 15 lat samochód będzie w Polsce dokładnie tym samym, czym był dla milionów obywateli Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - trudnym do spełnienia marzeniem.
Problemem nie jest tutaj sama historyczna zmiana, ale - podkręcane do granic możliwości - tempo. Dowody? Proszę bardzo!
Do końca września 2021 roku w samych tylko Niemczech zarejestrowano 477 tys. samochodów "z wtyczką". Imponujące, ale tylko na pierwszy rzut oka. Jeśli policzyć same auta bateryjne wynik spokojnie trzeba by podzielić przez trzy. W sumie, po niemieckich drogach jeździ obecnie około 300 tys. samochodów stricte elektrycznych, co również jest całkiem niezłym wynikiem. Przynajmniej do momentu, gdy nie zyskamy właściwej perspektywy, którą daje dopiero liczba 48 MILIONÓW samochodów zarejestrowanych u naszych zachodnich sąsiadów.
Liczba rejestracji aut w Niemczech. Są daleko pod kreską!
W najlepszych latach, daleko przed koronawirusem, kryzysem półprzewodnikowym i karami za przekroczenie emisji spalin, gdy Europa nie zmagała się chociażby z rekordową inflacją, niemieccy nabywcy rejestrowali około 3,5 mln nowych samochodów rocznie. Oznacza to, że przy optymalnej (!) koniunkturze, Niemcy potrzebują co najmniej 14 lat, by wymienić wszystkie swoje auta na elektryczne. W praktyce jest to oczywiście niewykonalne - w grę wchodzi przecież jeszcze średni czas eksploatacji, nastroje konsumenckie czy sama dostępność elektryków. Cel, do którego dążyć będą nasi sąsiedzi jest mniej ambitny, ale równie trudny do osiągnięcia. To co najmniej 14 mln elektryków w roku 2030. Dlaczego?
Według lokalnej organizacji o nazwie "Narodowa Platforma Przyszłości Transportu" owe 14 mln to minimum, by zmieścić się w narzuconych limitach emisji CO2. Do roku 2030 zostało zaledwie dziewięć lat, co oznacza, że średnie tempo rejestracji powinno wynosić nie 200-300 tys. elektryków lecz... 1,5 miliona tego typu aut rocznie.
Ilu elektryków potrzebujemy w Polsce?
A teraz przesuńmy się o 400 km na wschód od Berlina i zastanówmy, w jaki sposób niemieckie cele wpłynąć mogą na polską drogową rzeczywistość? Zwracam uwagę, że średni wiek samochodu w Niemczech wynosi obecnie niespełna 10 lat. W Polsce to około 14,5 roku, oczywiście jeśli skupimy się wyłącznie na autach, które rzeczywiście istnieją (odrzucając tzw. martwe dusze). Największym źródłem samochodów w naszym kraju jest oczywiście rynek niemiecki, z którego - rok do roku - importujemy około miliona pojazdów. Kolejne 500 tys. sztuk rejestrowanych jest jako fabrycznie nowych. Mniej więcej tyle samo trafia też każdego roku do stacji demontażu.
I tutaj właśnie zaczynają się schody, bo o ile do tej pory, dzięki rozwojowi cywilizacyjnemu tempo bogacenia się Polaków wyraźnie rosło, o tyle ostatnie miesiące przyniosły w tej kwestii prawdziwe trzęsienie ziemi. W świecie motoryzacji widać to szczególnie wyraźnie - nowe auta drożały w ostatnich trzech latach w tempie 10 proc. rocznie i to w czasach, gdy inflacja była dwukrotnie niższa niż obecnie. Nie jest więc zaskoczeniem, że - jak wynika z danych instytutu Samar - średni wiek sprowadzanego do Polski samochodu wynosi już ponad 12 lat, a sytuację pogarsza dodatkowo odwracanie się klientów od aut z silnikami Diesla (są młodsze niż sprowadzane pojazdy z silnikami benzynowymi). Mówiąc wprost - śmiało można zakładać, że w 2033 roku na polskich drogach królować będą auta, które właśnie w tym momencie wyjeżdżają z salonów w Niemczech.
20 mln aut bezużytecznych? W mieście stracą sens, ale jak tam dojechać?
I nie byłoby w tym może nic niepokojącego, gdyby nie ambitne plany wprowadzania elektromobilności również na naszym podwórku. Na szczęście z podpisanej ostatnio przez Polskę deklaracji na COP26 - wbrew doniesieniom mediów - nie wynika wcale, że w roku 2035 czeka nas zakaz rejestracji nowych aut spalinowych. O wiele większe zagrożenie stanowią jednak, działające prężnie na polu elektromobilności, branżowe motoryzacje pokroju np. Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych, które coraz głośniej domagają się chociażby wprowadzenia w polskich miastach stref czystego transportu. Uściślijmy - stref, w których poruszać by się miały WYŁĄCZNIE samochody elektryczne, których - aktualnie - mamy w Polsce około... 11 tysięcy! Wprowadzenie takich przepisów, w krótkim czasie spowoduje przecież, że duża część z 20 mln zarejestrowanych w naszym kraju aut stanie się dla ich właścicieli bezużyteczna!
Podsumowując, nawet utrzymując coroczne rekordy sprzedaży aut elektrycznych na obecnym poziomie, widmo bezemisyjnej motoryzacji w roku 2035 jest - łagodnie rzecz ujmując - niedorzeczne, podobnie zresztą, jak w roku 2040. Kolejnych 15-20 lat - przy sprzyjających okolicznościach - pozwoli wymienić znaczną część parku samochodowego np. w Niemczech czy Francji, ale biedniejsze kraje pokroju Czech, Grecji, Hiszpanii Polski, Rumunii czy Słowacji na wymianę parku potrzebować będą zdecydowanie dłuższego czasu najmniej dwukrotnie dłuższego czasu.
Ile elektrycznych aut jeździ na świecie?
Na koniec dodam jeszcze, że aktualnie na drogach całego świata porusza się około 10 mln samochodów elektrycznych. Chcąc wymienić połowę naszego parku maszyn do roku 2035 musielibyśmy sprowadzić do kraju wszystkie elektryki zarejestrowane obecnie na świecie. Pod warunkiem, oczywiście, że ktokolwiek zechce nam je sprzedać. I właśnie kwestia dostępności pojazdów będzie dla nas największym problemem. Moment, w którym sprowadzenie do Polski używanego auta spalinowego przestanie się opłacać, będzie chwilą, w której tempo odmładzania polskiego parku stanie obiema stopami na hamulcu. Milion elektryków rocznie trzeba przecież będzie gdzieś pozyskać, a historyczna zmiana - w tym samym czasie - dotyka przecież wszystkich państw europejskich!
Zakręcając kurek z używanymi pojazdami z Niemiec (elektryków z drugiej ręki będzie po prostu za mało by zaspokoić popyt samych tylko Polaków!) tempo wymiany aut na młodsze spadnie w Polsce o połowę. Bardziej obrazowo: gdyby dziś (20 mln aut) zakręcić kurek z używanymi autami z zachodu, wymiana parku na elektryczny wyłącznie w oparciu o rejestracje nowych aut w Polsce (ok 500 tys. rocznie) zajęłaby nam równe 40 lat! Jedyną szansą na przyspieszenie tego zjawiska będzie więc zmuszenie rodaków do zakupu nowych elektrycznych aut, których nie chcą, za pieniądze, których nie mają. I to wszystko w perspektywie pogłębiającego się kryzysu inflacyjnego...
Czym więc, w perspektywie pędzącej elektromobilności jeździć będziemy za 10-15 lat? Biorąc pod uwagę, że zaledwie około 40 proc. populacji naszego kraju mieszka w miastach, w których transport publiczny - przynajmniej teoretycznie - nazwać można alternatywą dla własnego samochodu - nie chcę nawet o tym myśleć!
***