Zakorkowane miasta ceną naszego zdrowia
Epidemia epidemią, ale dla wielu kierowców, zwłaszcza w dużych miastach, kilka tygodni marca i kwietnia były czasem, jakiego w swoim zmotoryzowanym życiu nigdy wcześniej nie zaznali. Puste ulice miast, zero korków, łatwość parkowania, w dodatku zupełnie darmowego (przynajmniej w niektórych miastach), tanie jak barszcz paliwo... Wygląda jednak na to, że te luksusy już się skończyły albo właśnie kończą. Ba, musimy się przygotować, że nie tylko tegoroczną wiosnę, ale również poprzedzające ją miesiące i lata, będziemy wkrótce wspominać jako okres błogiego spokoju i niebywałego komfortu na drogach.
Według opublikowanego w czerwcu 2019 r. raportu TomTom Traffix Index na liście dwudziestu najbardziej zakorkowanych aglomeracji Europy znajdowało się aż pięć polskich: Łódź, Kraków, Poznań, Warszawa i Wrocław. A teraz...
- Teraz do dowolnego punktu miasta dojeżdżałem co najmniej dwa razy szybciej. To coś niesamowitego. Kiedyś w niedziele nawet nie myślałem, by wybrać się autem do centrum, bo znalezienie tu kawałka wolnego miejsca do parkowania graniczyło z cudem. Od chwili, gdy jakoś tak w połowie marca zniknęli turyści, zamknięto knajpy i wszelkie inne ściągające ludzi atrakcje, nie mam z tym żadnego problemu - mówi jeden z mieszkańców Krakowa.
To się jednak już zmienia. Władze niektórych miast, m.in. wspomnianego Krakowa, przywróciły funkcjonowanie stref płatnego postoju. Na ulicach zrobiło się dużo tłoczniej. Codzienne obserwacje znajdują potwierdzenie w danych Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych i Autostrad.
Z badań prowadzonych na drogach będących w zarządzie GDDKiA wynika, że natężenie ruchu w dniach 4-11 maja, w porównaniu z tygodniem sprzed wprowadzenia ograniczeń (2-8 marca) było mniejsze o 15-20 proc. W zestawieniu ze średnim tygodniem maja w roku 2019 - o 19-26 proc. Różnica wydaje się znacząca, ale tak naprawdę jest znikoma. Pamiętajmy bowiem, że znaczna część gospodarki wciąż pozostaje zamrożona, wiele osób pracuje zdalnie, zamknięte są szkoły, wyższe uczelnie i granice, a minister zdrowia zniechęca do dalszych podróży.
Przez ostatnie lata mieszkańcy wielkich miast byli namawiani do korzystania z komunikacji publicznej, przesiadki z samochodów na rowery lub tam, gdzie to możliwe, do przemieszczania się pieszo. Tej strategii służyły nie tylko kampanie informacyjne, podejmowane z inicjatywy obrońców środowiska, ale i konkretne działania: tzw. uspokajanie ruchu - przez jego komplikowanie, zamykanie dla aut kolejnych obszarów miast, nieustanne poszerzanie stref płatnego parkowania itp. Spadł na nas koronawirus i wszystko zmienił. Nagle okazało się, że z epidemicznego punktu widzenia prywatny samochód jest najbezpieczniejszym środkiem transportu, bo pozwala zachować "społeczny dystans"; chroni przed kontaktem z obcymi ludźmi, a więc także przez zakażeniem. Ponadto zwalnia z obowiązku zasłaniania ust i nosa.
Do argumentów zdrowotnych doszły także praktyczne. Poszukujące oszczędności samorządy ograniczają częstotliwość kursowania tramwajów i autobusów, a przepisy sanitarne radykalnie ograniczyły liczbę pasażerów wewnątrz pojazdów. W rezultacie czekając na przystanku nigdy nie masz pewności, kiedy i w jakich warunkach pojedziesz. Jakąś rolę odgrywa tu zapewne również rachunek ekonomiczny: litr benzyny można dziś kupić już za 3,5-3,9 zł, podczas gdy na przykład w Krakowie jednorazowy normalny bilet MPK kosztuje 4,6 zł.
Za granicą zmianę komunikacyjnych preferencji widać już w statystykach. W Berlinie liczba użytkowników transportu publicznego zmalała o 61 proc., w stolicy Kanady, Ottawie, o 80 proc, a w Madrycie o 87 proc. Spadek ruchu samochodowego też jest zauważalny, ale znacznie mniejszy. Jeszcze lepiej obecne trendy widać w Chinach. W Pekinie, Szanghaju i Guangzhou ruch samochodowy na ulicach podczas porannego szczytu jest większy niż średnio w 2019 r. podczas gdy popularność metra zmalała nawet o 40 proc. Na początku maja Chińczycy mają pięć dni wolnego z okazji święta pracy. W tym czasie ruch samochodowy w Pekinie wzrósł o 15 proc. natomiast liczba pasażerów na lotniskach i dworcach kolejowych zmalała odpowiednio o 76 i 86 proc.
To pokazuje, co nas czeka. Gdy życie społeczne i gospodarcze wróci do tzw. nowej normalności, polskie miasta znów staną w korkach. Dużo większych niż kiedykolwiek. To będzie cena już nie tylko osobistej wygody, czy, jak chcą niektórzy,