Wartburg, niezniszczalny wóz. Przedmiot pożądania Polaków
Jedna scenka, uchwycona gdzieś w Zakopanem, a ile refleksji i wspomnień...
Zdjęcie, zupełnie świeżutkie, cieszy niewątpliwie miłośników wytworów przemysłu motoryzacyjnego naszych zachodnich sąsiadów. Widzicie? Jednak co niemieckie, to niemieckie. I obojętnie, z której części Niemiec pochodzi - zachodniej czy wschodniej. Od zakończenia produkcji wartburgów minęło już 28 lat, a wciąż spotyka się jeżdżące egzemplarze samochodów tej marki. Ba, nie tylko jeżdżące, ale, co dobitnie pokazuje fotka, spełniające się również w roli holowników innych, dużo nowszych i nieporównanie nowocześniejszych pojazdów. Solidny, niezniszczalny wóz... Internauci starszego pokolenia wracają myślą do czasów PRL. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych i pierwszej sześćdziesiątych wartburg, produkowany w NRD w fabryce przejętej po wojnie od BMW, stanowił przedmiot pożądania Polaków. Zapewniał prestiż właścicielom, symbolizując ich wysoki status społeczny i materialny. Mieć wartburga 311 to było naprawdę coś!
Dziś, patrząc na parametry techniczne i osiągi pierwszej generacji hitu z Eisenach, można podziwiać cierpliwość jego użytkowników. Auto, zaprezentowane po raz pierwszy na targach w Lipsku w 1956 r., było napędzane dwusuwowym silnikiem o pojemności 900 ccm o mocy 37 KM; by osiągnąć prędkość 100 km/godz. potrzebowało pół minuty i, według producenta, potrafiło rozpędzić się maksymalnie do 115 km/godz., spalając średnio około 10 litrów benzyny na 100 km. Trudno uwierzyć, że występowało w wersji Sport, uczestniczyło w rajdach i było eksportowane do państw Europy Zachodniej.
W 1966 r. zadebiutował wartburg 353. Całkowicie odmienny stylistycznie od poprzednika cieszył się nad Wisłą sporą popularnością, limitowaną tylko wielkością importu. Nie brakowało osób, które enerdowskiego "kanciaka" z dwusuwem o mocy 45 lub 50 KM pod maską, uznawały za samochód lepszy, bardziej funkcjonalny i godniejszy zaufania od konkurencyjnego fiata 125p. W Wielkiej Brytanii model ten był sprzedawany pod nazwą wartburg knight (rycerz), a w Norwegii jako wartburg president. Nie ma to jak poczucie skromności...
W Polsce gwiazda wartburga rozbłysła jeszcze pełnym blaskiem, choć na krótko, na przełomie lat 80 i 90, wraz z pojawieniem się jego unowocześnionej wersji z zapożyczonym z volkswagena golfa II silnikiem o pojemności 1272 ccm i mocy 58 KM. Z tej racji ów bądź co bądź niejako "hybrydowy" samochód był przez niektórych nazywany z przekąsem... "półgolfem".
Dzisiaj... dzisiaj w jednym z największych polskich serwisów ogłoszeniowych znaleźliśmy zaledwie 7 ofert sprzedaży wartburgów. Model 311 stał się już klasykiem i osiąga wysokie ceny. Za auto z 1962 r., zarejestrowane jako zabytek, w wersji camping, z silnikiem po remoncie, właściciel żąda 39 000 zł. Pojazd z 1960 r., wersja eksportowa na Finlandię, "w oryginale, pali na dotyk, bez korozji" kosztuje 79 900 zł. A "jedyny taki w Polsce", odbudowany, z 1961 r. - 39 900 zł.
Wartburga 353 lub 1.3 można kupić za kilka tysięcy złotych. Choć i tu jest wyjątek: za egzemplarz z 1985 r., w stanie "fabrycznym", sprzedający życzy sobie 22 900 zł.
A wracając do scenki uwiecznionej w Zakopanem...
- Widziałem kiedyś coś podobnego, będąc na urlopie w Jugosławii - mówi jeden ze znajomych. - Wartburg zarejestrowany w NRD holował forda oriona na blachach zachodnioniemieckich. Dla mnie ten obrazek miał symboliczne, wielorakie znaczenie. Pomyślałem, że każda technika bywa zawodna i "zachodnie" wozy też się psują; że pomimo różnic ustrojowych i granic Niemiec jest Niemcem i zawsze rodakowi pomoże; wreszcie, że taka sytuacja to świetny pomysł na propagandowy plakat albo film: oto socjalizm ciągnie za sobą na sznurku kapitalizm... W tamtych czasach sam często bywałem pasażerem wartburga. Kolega miał taki samochód, w wersji kombi. Jeździliśmy nim na wycieczki za miasto. Bywało, że w sześć osób. Jedna, na zmianę, leżała w bagażniku. Dzisiaj chyba mogę się już do tego przyznać...