Taxi, czyli polowanie na "leszczy"

Pada deszcz. Ludzie jakoś boją się deszczu. Wpadają w panikę jak po paru suchych tygodniach zaczyna padać.

Fot. Andrzej Chachurski / kliknij
Fot. Andrzej Chachurski / kliknijINTERIA.PL

Wtedy jadą do pracy nie autem, nie tramwajem ani autobusem, ale właśnie taksówką. Wojtek wstaje wcześnie rano, robi kanapki do pracy, idzie po auto do garażu, staje na postoju. Jak pierwszy kurs jest z "babą" to dzień jest pechowy.

- Praca nie jest taka zła, tylko zarobki są różne - raz lepsze, raz gorsze - mówi Wojtek. Niby najgorzej jest w weekendy - pełno meneli, zarzygane siedzenia - ale czasem się opłaca, bo poza pieniędzmi za kurs klient zostawia na przykład telefon komórkowy, po który się później nie zgłasza. A jak się zgłosi i jest w porządku, to i zostawi parę złotych.

Złote kursy i celowanie

Wsiadłam w taksówkę 25 grudnia - pierwszy dzień świąt. Sklepy raczej pozamykane. Spokojny kurs, puste ulice. Nic, tylko jeździć w święta - mówię, po czym odzywa się głos z dyspozytorni: Panowie, pół litra na Łobzowską. Zero odzewu i po kilku sekundach znowu: Panowie, kto zawiezie pół litra na Łobzowską? Klient czeka. Ktoś wziął to zgłoszenie.

INTERIA.PL

- Wie pani, mówi taksówkarz, czasem się ryzykuję biorąc takie kursy, ale nie w święta. W święta ludzie piją i jak sobie wcześniej wódy nie kupią, to później zapłacą każde pieniądze, byleby ktoś im przywiózł alkohol. Bo za taki kurs bierze się piętnaście złotych plus koszt zakupów, chyba, że zamówienie jest bardzo zróżnicowane i nietypowe, to się krzyknie więcej. Z usług naszej sieci korzysta taki facet, który codziennie rano zamawia paczkę papierosów, osiem piw i gazetę. Boi się, żeby sąsiedzi nie nazwali go alkoholikiem - to płaci codziennie piętnaście złotych i ze dwie dychy za zakupy. Tygodniowo wydaje około 245 złotych tylko za to, że się boi opinii sąsiadów.

Staszek, rencista, jeździ głównie nocą. Wtedy są dobre kursy, mały ruch na drodze. Często jest tak, że się po kogoś jedzie, później się czeka np. godzinę, klient wraca i za 60 minut postoju jest 25 zł plus pieniądze za przejechane kilometry i za trzaśnięcie drzwiami.

- Takie kursy to się ma czasem do jakichś urzędów, ale zazwyczaj do burdeli. Najczęściej i tak nie stoi się sześćdziesiąt minut - mówi ze znaczącym uśmiechem Staszek. Nikt nie jeździ własnym autem w takie miejsca - wolą wziąć taksówkę, a i my , jako taksówkarze, którzy dowieźli klienta, mamy dodatkowe 50zł.

Marek, który od 5 lat jeździ na taksówce, woli dłuższe kursy- najlepiej poza rogatki miasta - tam się sunie na trzeciej taryfie, a czasem i na czwartej - w niedziele i święta. Tylko że niekiedy wsiada takie menelstwo - często zachlani albo naćpani gówniarze - i strach jest jechać z taką ekipą przez jakieś zadupia. Jak dużo chłopaków wyjedzie do pracy, to się mniej zarobi. Różne są sztuczki, żeby chapnąć więcej - albo się podkrada kursy, albo się celuje. Z tym podkradaniem to jest tak, że jest zgłoszenie na 3, 5, 7 minut - uczciwi nie biorą zgłoszenia na 3, jeśli nie dojadą w ciągu tych trzech minut. A ci mniej uczciwi biorą "trójki", pomimo że na miejsce zgłoszenia jadą pięć.

- Był taki jeden w naszej sieci, co regularnie kradł kursy. Mieliśmy się kiedyś umówić i mu wspólnie "wytłumaczyć", że tak się nie robi. Tak dosadnie wytłumaczyć.

Celowanie to jak stanie na czatach - wyczekiwanie na klientów pod hotelem, dyskoteką, teatrem, ale nie na postoju. Tu trzeba mieć refleks. Dobrze się też zarabia na "łapkach", bo się nie traci czasu na postojach.

- W sylwestra to same łapki miałem - to taki wyjątkowy dzień, kiedy ludzie się biją o taryfę, bo każdy chce szybko do domu wrócić.

INTERIA.PL

Taksówkarze i cinkciarze

- Zdarzają się i wesołe sytuacje - wspomina Grzegorz. Kiedyś do takiego taksówkarza wsiadł pijany klient i poprosił do Nowego Brzeska. Jak są długie kursy, to się bierze pieniądze z góry. No to ten pijany zapłacił i zaczął przysypiać, a że mgła była gęsta to temu taksówkarzowi nie chciało się jechać taki szmat drogi. Ale skoro już klient zapłacił, to trzeba go było gdzieś zawieźć - to go wywiózł facet na jakieś łąki i powiedział: "No, to jesteśmy, panie, w Nowym Brzesku". Późnej klient przez tydzień pytał na postoju o tego "sk..."

Z pijanymi jeździ się dobrze - w tym swoim upojeniu są tak szczęśliwi, że nie szczędzą grosza. Lubią sobie przysnąć na tylnym siedzeniu, a później szarmancko rzucają stówę za kurs wart dwadzieścia złotych. Czasem tę stówę rzucają, bo po drugiej połówce już nie widzą nominału.

- A ja z tych napiwków żyję. Takie elementy jeżdżą głównie w weekend. Kursy z nimi nazywamy polowaniem na leszczy - mówi Darek i szeroko się uśmiecha.

Jest taki kawał - z życia wzięty:

Wsiada pijak do taksówki i mówi: - Jedziemy do domu!

- A tak konkretniej? - pyta taksówkarz.

- Tak konkretniej to do dużego pokoju!

Miny

- Przejścia to mamy czasem z przesyłkami. Kolega dostał zgłoszenie, że w pewnym miejscu trzeba odebrać chłodnicę ze sklepu motoryzacyjnego, tylko musiał mieć przy sobie siedem stów, żeby zapłacić w tym sklepie, a pieniądze miała mu zwrócić osoba, która tą przesyłkę odbierała plus, oczywiście, koszt kursu. No to pojechał kumpel po paczkę. Przed sklepem już czekało dwóch gości z zapakowaną chłodnicą, dał im pieniądze i pojechał pod wskazany adres. Tyle że pod wskazanym adresem nikt tej chłodnicy nie chciał. Kolega pomyślał - "trudno, przynajmniej mam chłodnicę" Ale jak się okazało miał pudło z siedmioma cegłami, a dwa menele spod sklepu motoryzacyjnego 700 zł. Bywa.

- Często są puste zgłoszenia, bo jakieś gnojki robią sobie jaja. Zdarza się też często, ze ktoś zamówi taryfę, któryś z nas jedzie, a klient wcześniej złapie przejeżdżającą inną taksówkę i jak się dojedzie na wskazane miejsce, to nikogo nie ma... Nieprzyjemne uczucie.

INTERIA.PL

Piórniki, rumuny i beton

- Od brzdąca miałem bzika na punkcie losów bohaterów żółtej taksówki - tych ze "Zmienników", i, choć nie planowałem, to życie tak się ułożyło, że sam dzisiaj jestem taksówkarzem. Nie jeżdżę rzecz jasna fiatem, ale leciwą audicą 80. Mój wujek też jest taksówkarzem , ale w USA, i jest zadowolony. Zarabia dość dobrze, nawet kupił sobie fajnego lincolna - mówi świeżo upieczony taksówkarz Maniuś - i wpada w zamyślenie, po czym cytuje:

tu nie Ameryka tutaj jest Polska

tu nie hamburger a "keubasa" swojska

- Nie w Stanach jesteśmy, to też inaczej się żyje, pracuje i zarabia. Tam to można zrobić karierę, a tu co? Człowiek tylko się boi, żeby cały wrócił do domu.

- Eee, przesadzasz - mówi jeden z "betonów" , czyli niezrzeszonych taksówkarzy. Jak się ma szczęście, to można sporo wyciągnąć z tej pracy.

- No tak, wy betony to sobie więcej zarobicie, bo składek nie musicie płacić.

- No tak, ale nie mamy zgłoszeń, tylko stoimy jak durnie na postojach. Często parę godzin - dodaje beton.

No i zarobki byłyby większe, gdyby nie "Rumuny". Bo "Rumuny" to korporacje, które zaniżają taryfy, by zdobyć klientów.

Staszek, jedziemy na krzesełku!

Różnie to bywa z jazdą poza miasto. Czasem jest zgłoszenie na dwie lub trzy taksówki, które mają zawieźć klientów w jedno miejsce.

- Żeby nie było, że ludzie z trzech taksówek zapłacili różne kwoty za ten sam kurs, to się porozumiewamy wcześniej. Jak jeden z nas zasugeruje, że jedziemy "na krzesełku", to reszta solidarnie włącza czwartą taryfę. Taka sztuczka. No i wtedy wszyscy mamy dobry kurs, ale do tego potrzeba zgranego zespołu... no i spokojnych klientów.

INTERIA.PL

Nóż na gardle, serce na ramieniu

- No właśnie - mówi Tomek - ja miałem taką sytuację, że wsiadło mi na postoju trzech chłopaków z młodą dziewczyną - wszyscy podchmieleni. Kurs na wioskę -poza miasto - a tam się jedzie bocznymi uliczkami, część trasy wśród pól. I na tym pustkowiu zaczęli mnie zaczepiać, że i tak nie zapłacą. Grunt to nie dać się sprowokować. We wstecznym lusterku widziałem tylko jak jeden z nich bawił się składanym nożem. Poleciały z ich strony wyzwiska, to co miałem robić. Powiedziałem im, że młodzi są, że nie ma sprawy - ten kurs gratis - niech sobie przeznaczą kasę na imprezę. I chyba tylko to mnie uratowało, bo trochę ich zaskoczyłem swoją reakcją.

Ale zdarza się też, że zaatakuje osoba, po której nikt by się tego nigdy nie spodziewał.

- Ja raz jechałem z taką babką - ja wiem, koło czterdziestki chyba była - fakt, trochę pijana. Opowiadała, że jest nauczycielką i tak przez dobrych kilkanaście minut ciągnęła wątek swojej pracy. Chwila ciszy i dostałem obcasem w twarz. Kobieta się chyba wściekła. Zaczęła mnie kopać po głowie, a tu trzeba było z jednej strony prowadzić samochód, a z drugiej pilnować, żeby wariatka drzwi nie otworzyła, bo jakby się jej coś stało, to wszystko będzie na mnie. Dopiero jak wytrzeźwiała, to przyszła i strasznie przepraszała.

Kant na koloratkę

- Do taksówki Mirka wsiadł kiedyś ksiądz. Z księżmi są dobre kursy - przeważnie zostawiają spore napiwki, jeżdżą za miasto, albo są po prostu stałymi klientami jednego taksówkarza, albo danej sieci. To są zwykle kursy do wiernych jak jest kolęda, czasem po szampana na stację benzynową, a czasem po prostu do swojej rodziny. Kazał się więc ten ksiądz wozić po całym mieście - tu coś załatwiał, tam coś odbierał, miła rozmowa o życiu i tak na jeździe zeszło im pół dnia. Wreszcie podjechali pod klasztor, ksiądz powiedział, że za moment wraca i jadą dalej. I już nie wrócił. Później tylko koleżanka z dyspozytorni mówiła, żeby się do niej zgłaszali ci, których nabrał klient w koloratce.

Takich "Mirków" było, jak się później okazało, więcej. Mirek tego nie zgłosił, bo to tylko zawracanie głowy i strata czasu. Pieniędzy za kurs by i tak nie dostał.

- Jak pijany nas natnie na parę złotych, to też się nie zgłasza na policję. Takich ludzi jest na pęczki. A co nam po tym, że posiedzą sobie dobę "na Rozrywce"? I jeszcze pewnie za to nie zapłacą.

INTERIA.PL

Na dziecko

Jeździ się z różnymi ludźmi. Niektórzy chcą pogadać, inni milczą i obserwują, co dzieje się za szybą.

- Jechałem kiedyś z takim facetem - w porządku gość - przynajmniej tak mi się wydawało - mówi Andrzej - pracujący na taksówce od dziesięciu lat. Opowiadał, że mu ciężko, że ma bardzo chore dziecko. Na szczęście uleczalna choroba, tylko leki drogie. Jeździłem z nim po klinikach, szpitalach, a on cały czas o tej chorobie, lekach. W ręce trzymał zmiętą receptę.

Widać, że normalny facet i nie wykręci żadnego numeru. Wychodził, załatwiał coś i wracał. Nie brałem od niego pieniędzy z góry, bo wiedziałem, że zapłaci na koniec kursu. No to podjechaliśmy pod aptekę, nie było go parę minut . Wrócił z jakimś jednym pudełeczkiem w jednorazowej siatce i powiedział mi, że nie starczyło mu na drugie lekarstwo - to , zamiast kosztować 700 zł, kosztowało 900 zł i brakło mu 200 zł. Zapytał, czy mógłby ode mnie pożyczyć i powiedział, że odda jak podjedziemy pod jego dom - ureguluje wszystko, łącznie z należnością za kurs. No to mu dałem te pieniądze, bo co miałem robić po takim wstępie o chorym dziecku. Podjechaliśmy pod blok, pobiegł po pieniądze, a ja pod klatką stałem z godzinę i nic. On miał cały dzień jeżdżenia za darmo, 200 zł , a ja cały dzień pracy stracony i dwie stówy w plecy.

Tak się bierze taksówkarzy na litość. Taka praca - wolny zawód. Idzie się do pracy, kiedy się ma ochotę. Jak trzeba więcej pieniędzy, to się dłużej posiedzi. Zje się kiełbaskę albo kiszkę w jakimś barze, wróci się do domu z siniakiem, bez zęba, czasem z pustym portfelem. Niekiedy trzeba posprzątać wymiociny w samochodzie, ale jest się kapitanem własnego kutra, a nie majtkiem na cudzym transatlantyku.

Ewelina Karpińska

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas