Słowacka policja nie lubi polskich kierowców nie od dziś

Media na Słowacji i w Polsce żyją od kilku dni sprawą głośnego wypadku spowodowanego przez kierowców z Polski. Pojawia się coraz więcej głosów, że cała sprawa doprowadzi do "polowania" na polskich kierowców przez słowacką policję. Prawda jest jednak taka, że służby naszego południowego sąsiada od dawna są cięte na auta z polskimi rejestracjami, o czym świadczą choćby poniższe relacje rodaków.

"Niestety, wygląda to na autentyczne polowanie. Nas zatrzymano niby do kontroli. Upierali się, że przekroczyliśmy prędkość, ale radaru nie widziałem. Dostali łapówkę i zadzwonili do następnej miejscowości, że zaraz będzie jechało auto na polskich numerach. Już tam na nas też czekali...". "Mieszkam przy granicy ze Słowacją. (...)  Słowacy nie zatrzymują ciężarówek, również polskich. Polaków z samochodów osobowych zatrzymują i wmawiają im, chociaż nie mają w ręku żadnych dowodów, że przekroczyli szybkość o 20, 30 km/h.  Oczywiście, pokuta to  300 - 800 euro"...

Reklama

"Kolegom, którzy szybkości nie przekroczyli, sprawdzali opony i zatrzymali samochód, bo opony były parami, ale dwóch różnych firm. Jak zatrzymają, zawsze coś znajdą. Przydaje się zafoliowana apteczka kupiona na słowackiej stacji benzynowej, bo nasze potrafią sprawdzać pod kątem zgodności z ich normą".

"W jednym miejscu łapią radarem, dalej stoją i kasują. Jak dojechałem do 'poboru opłat', przede mną były już 3 samochody na polskich numerach. (...) Nic się nie dało uszczknąć z mandatu; że dzieci, że do Beszenowej, baseny, turyści itp. Żona również nic nie wskórała. Miałem 62 km/h przy dozwolonych 50, więc pozbyłem się 50 euro".

"Rok temu jechałem do Wiednia samochodem z doczepioną lawetą. Na granicy polski policjant życzył nam szerokiej drogi, słowacki powiedział, że nie możemy jechać, bo na Słowacji jak ktoś jedzie z lawetą, to musi mieć prawo jazdy B+E. Ja akurat mam wszystkie kategorie. Gdy mu podałem prawo jazdy, poprosił o wszystkie dokumenty samochodu. Jak nie miał się do czego przyczepić, to poinformował mnie, że na Słowacji są inne przepisy ruchu drogowego niż w Polsce i zapytał, czy je znam. Wtedy wyjąłem legitymację instruktora prawa jazdy. Oniemiał i powiedział, że samochód jest brudny, a Słowacja to kulturalny kraj, nie taki jak Polska. Zapytałem, czy dostanę to na piśmie? I poprosiłem go o nazwisko i nr służbowy. Gdy  wyciągnąłem telefon komórkowy, oddał dokumenty i powiedział, że blokujemy ruch i mam jechać. Pojechałem, ale uważałem na każde krzaki (...)".

"Wracałem z Bratysławy. Na zjeździe z autostrady policja ustawiła czujkę z radarem. Ograniczenie prędkości wynosiło 60 km/h. Zauważyłem znak i odpowiednio zwolniłem. Za zakrętem czekał na mnie radiowóz. Policja nakazała mi zjechać na pobocze. Pomyślałem: to rutynowa kontrola, a przecież ja jechałem zgodnie z przepisami. Funkcjonariusz stwierdził, że poruszałem się z prędkością 72 km/h. Poprosiłem o zdjęcie. Niestety, prośby mojej nie spełnili i oznajmili: 50 euro".

To fragmenty relacji naszych zmotoryzowanych rodaków, które publikowaliśmy prawie... 6 lat temu. Jak widać, problem nie jest nowy, jednak w ostatnim czasie wyraźnie się zaostrzył.

- To jakiś koszmar! Wszędzie pełno policji! - opowiada jeden ze znajomych, który właśnie wrócił z krótkiej podróży do Bratysławy. - Jedni czają się po rowach z kamerami, inni już czekają kilka kilometrów dalej na sfilmowanych lub sfotografowanych delikwentów. Po drogach krąży mnóstwo nieoznakowanych radiowozów z wideoradarami. Skody, seaty, renault... Właściwie każda marka i każdy model. To nie to, co w Polsce, gdzie musisz mieć się na baczności tylko wtedy, gdy widzisz we wstecznym lusterku Forda Mondeo, Skodę Superb, a zwłaszcza Opla Insignię. Tam dosłownie każdy pojazd może okazać się zamaskowanym wozem policyjnym.

- Jechałem 59 km/godz. w miejscu, gdzie obowiązywało ograniczenie do 50. Radar był ukryty w "malo modrej skodzince" na początku miejscowości składającej się z trzech domów. Na jej końcu czekała na mnie policjantka w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy na motocyklach, pewnie na wypadek gdybym chciał uciekać. Chciała mi wlepić 80 euro mandatu, w końcu skończyło się na 50. Oczywiście płatnych w gotówce - kontynuuje polski kierowca.

- Kolega miał jeszcze większego pecha. Oczywiście, mocno przesadził - spieszyło mu się i przy ograniczeniu do 50 km/godz. pędził 110. Jechali za nim golfem kombi. Lekko zdezelowanym, ale to był radiowóz! Jeden z policjantów już prawie wziął w łapę 300 euro, ale drugi podszedł w trakcie negocjacji i powiedział, że mowy nie ma, że zabiera prawo jazdy i rekwiruje dowód rejestracyjny, jeżeli kolega nie zapłaci mandatu. 550 euro! Na szczęście miał tyle przy sobie...

Oficjalne doniesienia potwierdzają pełne grozy opowieści polskich kierowców. Od wielu tygodni słowacka policja prowadzi, często w niekonwencjonalny z naszego punktu widzenia sposób, zmasowane kontrole na drogach. Bezwzględnie egzekwuje nie tylko limity prędkości, ale również przestrzeganie przepisów, które u nas nie obowiązują lub są powszechnie lekceważone: nakaz posiadania na wyposażeniu auta apteczki oraz kamizelek odblaskowych dla kierowcy i każdego pasażera, zakaz długotrwałej jazdy lewym pasem na drodze wielopasmowej, nakaz zachowywania bezpiecznej odległości od poprzedzającego pojazdu itp.

Kary są surowe. Płaci się za przekroczenie dozwolonej prędkości w terenie zabudowanym już o 6 km/godz. Na szczęście tylko 10 euro. Większe "nadwyżki" kosztują jednak znacznie więcej, na przykład w przedziale 36-40 km/godz. - 200 euro (teren zabudowany) lub 150 euro (niezabudowany). Taryfikator "za prędkość" kończy się na kwocie, bagatela, 650 euro (przekroczenie o 71 i więcej kilometrów na godzinę)!!! Zbagatelizowanie znaku STOP zuboży kierowcę o 150 euro, a pokazanie środkowego palca innemu użytkownikowi drogi - o 30 euro.

Trzeba się zatem bardzo, bardzo pilnować. Pragniemy jednocześnie uspokoić zwolenników teorii spiskowych: tak samo traktowani są wszyscy sprawcy wykroczeń, niezależnie od tablic rejestracyjnych. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama